„Prawie” liczy się tylko
przy rzucie granatem...
Przeciekam na złączach. Wszystko dzieje się na raz: Nawał
pracy pośród tego oślizgłego gluta bezśnieżnego grudnia, projekty rodzące się i
upadające, wtręty dyletantów i rodziny, fale depresji walące równym rytmem o
brzeg i niepewność zmian doprowadzająca do szaleństwa. Do tego jeszcze
odpaliłem sobie w nocy obydwa „Ostatnie brzegi’. Chcę umrzeć.
Frustracja wywołuje agresję, diabeł ładuje jej akumulatory
tysiącem rozkosznych drobiazgów. Waliłbym pięściami w mur, gdyby nie to że będą
mi jeszcze potrzebne. Nawet pisanie nie pomaga, to co zżera mnie od środka nie
maleje.
Stada stalowych wilków gnają nocnymi ulicami. Ich metalowe
boki ocierają się ze zgrzytem o rogi budynków, krzesząc białe chmury zerwanego
tynku. Każdy kto znajdzie się na ich drodze zasila policyjne listy zaginionych.
Węszą złe myśli i namawiają ludzi do samobójstwa, by potem u bram piekła,
ułożywszy sobie spokojnie łup pomiędzy przednimi łapami, wyrywać smakowite
ochłapy. Cóż może być lepszego od jędrnego ciała nastolatki. W jej oczach wciąż
widać świadomość i nieme przerażenie, gdy bestie rozrywają jej piersi i brzuch
rozgryzają z trzaskiem kości twarzy, wychłeptują wciąż żywy mózg, wysysają
duszę wraz ze szpikiem. Cóż może być smaczniejszego niż przesiąknięty czosnkiem
i alkoholem wisielec z parku czy soczysty yappie, z kulą w czaszce.
Za każdym razem gdy wpadają na mnie w ciemności, hamują,
skrobiąc pazurami po bruku. Otaczają czujnym kręgiem, wciągają w nozdrza smród
Brzeźna. Potem zaś biegną dalej odwracając się ze wzgardą.
Mała, dziewczynka w białej sukience, stoi u wylotu ulicy. W
jej ogromnych oczach widać czerń i wirujące gwiazdy. Patrzy na mnie smutno,
odwraca się, odchodzi.
Jestem sam w ciemnościach. Opuszki palców mam starte do krwi
od wymacywania sobie drogi przez mrok. Czasem trafiam za róg, wprost w ruch
uliczny i światła sodowych latarni. Jest jeszcze gorzej.
Jesteśmy
ostatnimi ludźmi,
którzy widzieli San Francisco
(Ostatni Brzeg)
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz