Powtórzcie na jutro
ciosy mieczem - będzie
test z patroszenia
(Ci koszmarrrni Celtowie)
Zastawiony stół na imieninach taty Szponiastej. Klopsiki w
pieczarkach i panga w galarecie. Ruszając w trasę musiałem wziąć pod uwagę oficjalność
imprezy i przewidywaną po niej tułaczkę. Wychodząc obrałem się z koszuli i
nasunąłem na siebie mój miękki, upstrzony powypalanymi dziurami golf.
Odprowadzałem przez noc Avatara. Oboje w długich czarnych płaszczach z połami
powiewającymi wokół nóg, wyglądaliśmy jak para żydów z jakiejś gotyckiej
diaspory.
Potem zmienna trajektoria przez nocną sieć miasta. Nim
nastała trzecia spenetrowałem, bawiąc się w chowanego z ochroną, wymarłe
skrzydło stoczni, odlałem się na koło transportera opancerzonego przy Muzeum
Solidarności i rozgadałem o ezoteryce i kryształach z prostytutkami przy
dworcu. Strach pomyśleć co niektóre chowają w stanikach.
Obudziłem się skostniały w śpiworze na szczycie bastionu
Żbik. Długo patrzyłem na leżące w dole pośród złotej mgiełki Miasto.
Popatrzyłem też na piętrzący się za liniami fos blok Lennonki, zastanawiając
się, czy nie wprosić się na śniadanie.
O dwunastej bujającego się nad czekoladą z miętą w
herbaciarni dopadły mnie Dannonki (Dan&Lenn). O 16 zaś wpakowałem się w
Olivie do kolejki jadącej do Gottenhaven. Marzan zrobił żurek i podał go w
talerzach, w których monsieur Palikot z pewnością zdołałby zaserwować świński
łeb. Słuchaliśmy jazzu i monologu Konja o kocie Antku i spuszczaniu się na
twarz kurwiszonowi z Army of Lovers.
Potem był Blues Club, dobre piwo w dobrym miejscu i koncert
Haydamaków w Uchu, który podgrzał krew i wypełnił duszę łomotem. Muszę
przyznać, że pierwszy raz w życiu widziałem rokową solówkę na akordeon.
Potem zaś zaśpiewały pod sceną dziewczyny i zrobiły to tak,
że wspomnienie o tym zatrzymam zasuszone pomiędzy kartami mojej pamięci na
zawsze.
Tuż przed koncertem skonfliktowałem się z Castro, kolesiem
Marzana, przywlókł ze sobą jakąś pannę ze Śląska i najwyraźniej chciał przed
nią dobrze wypaść... wypaść w każdym razie. Kłótnia była przedziwna, ponieważ
ani jej specjalnie nie prowokowałem ani nie kontynuowałem. Odniosłem wrażenie,
że Castro toczy monolog w swojej głowie, wypowiadając na głos swoje kwestie.
Jechał mi sienkiewiczowską staropolszczyzną, splagiatowaną zresztą żywcem z
trylogii. Chyba najbardziej zirytował się, gdy orzekł, że „jesteś chamem”, a ja
ochoczo to potwierdziłem, uprzejmie się przy tym kłaniając. Na koniec
stwierdziłem, że jego zachowanie wydaje się być nieadekwatne do sytuacji, wtedy
zerwał się, chwycił niewiastę pod pachę i zrejterował w jakiś ciemny kąt.
Wszystko to odbyło się dość szybko i niespodziewanie. Zostaliśmy z M zdziwieni
nieco przy stole i zaczęliśmy się wspólnymi siłami zastanawiać, czy aby się nie
przejąć. Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że to nie pierwszy taki przypadek w
karierze tego osobnika, a wydarzenie miało charakter humorystyczny, ponieważ
nieczęsto zdarza się zaobserwować połączenie furiata i safanduły. Jedyne co nie
jest śmieszne to to, że gość uczy historii w szkole i strach pomyśleć co taki
mały, apodyktyczny prymityw może zrobić tym wszystkim, chłonnym umysłom.
Do domu dotarłem ostatecznie w poniedziałek po południu,
przemoknięty i z lekka dygoczący. Mówię wam mało kiedy spanie we własnym łóżku
i najzwyklejsza w świecie herbata smakowała tak dobrze.
Filimonow jest cudownie miękki,
Wspaniale pracuje udami
(relacja z olimpiady)
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz