sobota, 1 listopada 2008

Strach w oczach przeznaczenia


Powtórzcie na jutro
ciosy mieczem - będzie
test z patroszenia

(Ci koszmarrrni Celtowie)

Zastawiony stół na imieninach taty Szponiastej. Klopsiki w pieczarkach i panga w galarecie. Ruszając w trasę musiałem wziąć pod uwagę oficjalność imprezy i przewidywaną po niej tułaczkę. Wychodząc obrałem się z koszuli i nasunąłem na siebie mój miękki, upstrzony powypalanymi dziurami golf. Odprowadzałem przez noc Avatara. Oboje w długich czarnych płaszczach z połami powiewającymi wokół nóg, wyglądaliśmy jak para żydów z jakiejś gotyckiej diaspory.
Potem zmienna trajektoria przez nocną sieć miasta. Nim nastała trzecia spenetrowałem, bawiąc się w chowanego z ochroną, wymarłe skrzydło stoczni, odlałem się na koło transportera opancerzonego przy Muzeum Solidarności i rozgadałem o ezoteryce i kryształach z prostytutkami przy dworcu. Strach pomyśleć co niektóre chowają w stanikach.
Obudziłem się skostniały w śpiworze na szczycie bastionu Żbik. Długo patrzyłem na leżące w dole pośród złotej mgiełki Miasto. Popatrzyłem też na piętrzący się za liniami fos blok Lennonki, zastanawiając się, czy nie wprosić się na śniadanie.
O dwunastej bujającego się nad czekoladą z miętą w herbaciarni dopadły mnie Dannonki (Dan&Lenn). O 16 zaś wpakowałem się w Olivie do kolejki jadącej do Gottenhaven. Marzan zrobił żurek i podał go w talerzach, w których monsieur Palikot z pewnością zdołałby zaserwować świński łeb. Słuchaliśmy jazzu i monologu Konja o kocie Antku i spuszczaniu się na twarz kurwiszonowi z Army of Lovers.
Potem był Blues Club, dobre piwo w dobrym miejscu i koncert Haydamaków w Uchu, który podgrzał krew i wypełnił duszę łomotem. Muszę przyznać, że pierwszy raz w życiu widziałem rokową solówkę na akordeon.
Potem zaś zaśpiewały pod sceną dziewczyny i zrobiły to tak, że wspomnienie o tym zatrzymam zasuszone pomiędzy kartami mojej pamięci na zawsze.
Tuż przed koncertem skonfliktowałem się z Castro, kolesiem Marzana, przywlókł ze sobą jakąś pannę ze Śląska i najwyraźniej chciał przed nią dobrze wypaść... wypaść w każdym razie. Kłótnia była przedziwna, ponieważ ani jej specjalnie nie prowokowałem ani nie kontynuowałem. Odniosłem wrażenie, że Castro toczy monolog w swojej głowie, wypowiadając na głos swoje kwestie. Jechał mi sienkiewiczowską staropolszczyzną, splagiatowaną zresztą żywcem z trylogii. Chyba najbardziej zirytował się, gdy orzekł, że „jesteś chamem”, a ja ochoczo to potwierdziłem, uprzejmie się przy tym kłaniając. Na koniec stwierdziłem, że jego zachowanie wydaje się być nieadekwatne do sytuacji, wtedy zerwał się, chwycił niewiastę pod pachę i zrejterował w jakiś ciemny kąt. Wszystko to odbyło się dość szybko i niespodziewanie. Zostaliśmy z M zdziwieni nieco przy stole i zaczęliśmy się wspólnymi siłami zastanawiać, czy aby się nie przejąć. Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że to nie pierwszy taki przypadek w karierze tego osobnika, a wydarzenie miało charakter humorystyczny, ponieważ nieczęsto zdarza się zaobserwować połączenie furiata i safanduły. Jedyne co nie jest śmieszne to to, że gość uczy historii w szkole i strach pomyśleć co taki mały, apodyktyczny prymityw może zrobić tym wszystkim, chłonnym umysłom.
Do domu dotarłem ostatecznie w poniedziałek po południu, przemoknięty i z lekka dygoczący. Mówię wam mało kiedy spanie we własnym łóżku i najzwyklejsza w świecie herbata smakowała tak dobrze.

Filimonow jest cudownie miękki,
Wspaniale pracuje udami

(relacja z olimpiady)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz