środa, 22 października 2008

My kiszczaki jesteśmy wieczne i niebezpieczne


Nie chcę się chwalić, ale już dwa razy
napadłem na bank... nasienia

(RMF Maxx)

Zaczęło się od tego, że staliśmy na moście czekając na Awarię. Zimny wiatr niósł rzadkie krople deszczu, noc powoli rozwijała forpoczty wieczoru nad Gottenhaven, w oddali czerniły się dwie wieże połyskując tu i ówdzie złowrogo czerwonymi światełkami. Kiedy już przemarzliśmy ostatecznie i przekleliśmy naszą naiwną a upartą wiarę w przewagę nadziei nad doświadczeniem obrzucając rzeczoną okolicznościowymi inwektywami, udaliśmy się do domu Marzana. Marzan zaś świeżo przekroczywszy trzecią dychę i opuściwszy ostatecznie grono syczących dwudziestek, powitał nas w drzwiach z uśmiechem człowieka, który do trzeciej nad ranem wyrabiał domowy smalec, bo nie docenił powagi zadania jakim okazało się pocięcie tej całej słoniny w cholerną, drobną kosteczkę.
Oczywiście, tradycyjnie zapomnieliśmy numeru i piętra, zatrzymywaliśmy więc windę na wszystkich po kolei. M zaszalał, stół uginał się pod ciężarem potraw, z których większość wykonał własnoręcznie i żeby było bardziej przerażająco z reguły pierwszy raz. Smalczyk okazał się przepyszny, sałatki znikały błyskawicznie, wina, miody i piwa zdrowo grzały a wódka wypełniała oktanami krew. Tylko tuszki śledziowe jakoś nie schodziły, solenizant nie pomógł im zresztą zbytnio z namysłem chrupiąc ogony.
Wokół stołu tradycyjnie zebrały się osobliwości, jedne milczące cały wieczór, inne strzelające na prawo i lewo alkoholową inwencją. Szczególnie zabawny okazał się Arrogant, tłumaczący raz po raz, przez pół nocy Marzanowi, że muzyka której ten słucha "jest chujowa". Następnie dobrał się do kompa i puścił własną. Moje spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem M i w jego oczach ujrzałem, że tak jak i mi banan usiłuje wpełznąć na stoicko nieruchomą twarz. Muzyczka rzeczywiście okazała się milusia i słodkopierdząca, akurat pod kotleta, albo jako melodyjka w windzie. Gość był zresztą ogólnie bardzo mądry i kulturalny, dopóki on mówił. Gdy ktoś odpowiadał albo wyrażał własne zdanie, kwitował: wybacz, ale pierdolisz...Wybaczyłem.
W pewnym momencie pozostawiwszy niewiasty podryfowaliśmy do Anawa. Mrok, metal, gotyckie piękności w koronkach i wyświetlane na prześcieradłach ostre teledyski z pannami masującymi sobie obfite biusty i namydlone piczki. Taki właśnie Mordor kocham i szanuję. Smaczku dodaje fakt, że w tym przybytku istot mroku o pomalowanych na czarno ścianach byliśmy jedynym, kompletnym stolikiem okularników. Byłem już lekko zwarzony, jako że w gorącej atmosferze piwsko wchodziło jak woda, udałem się na poszukiwanie kibelka, zamiast tego oczywiści wylądowałem na jakimś ciemnym podwórku podlewając Opla Passata. Wracając stwierdziłem, że drzwi odmykają się tylko od zewnątrz, niemal więc doprowadziłem do zawału jakąś wychodzącą parkę, gdy wyskoczyłem z wnęki, w której czekając na taką okazję się przyczaiłem.
Wracają pozbyliśmy się jakiegoś łazika który się do nas uczynnie przyssał.
Dyskusje i wódka trwały do czwartej rano.
Ranek zaś okazał się oczywiście potworny. W drodze do herbaciarni stałem w kolejce łykając tabletki, i zastanawiając się czego granicę przekroczę pierwszy, bólu czy toksyczności.
Marzan podobnych dylematów nie miał, od razu strzelił klina, następnie nałożył na głowę świeżo zdobyty farmerski kapelusz, pod pachę chwycił gar smalcu i pojechał kontynuować imprezę do Wrzeszcza.
Dzwonił do mnie potem, bujając się na barierce u Maira i snuł straszliwe opowieści dopóki starczyło mu karty.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz