Nie chcę się chwalić, ale już dwa razy
napadłem na bank... nasienia
(RMF Maxx)
Zaczęło się od tego, że staliśmy na moście czekając na
Awarię. Zimny wiatr niósł rzadkie krople deszczu, noc powoli rozwijała
forpoczty wieczoru nad Gottenhaven, w oddali czerniły się dwie wieże połyskując
tu i ówdzie złowrogo czerwonymi światełkami. Kiedy już przemarzliśmy
ostatecznie i przekleliśmy naszą naiwną a upartą wiarę w przewagę nadziei nad
doświadczeniem obrzucając rzeczoną okolicznościowymi inwektywami, udaliśmy się
do domu Marzana. Marzan zaś świeżo przekroczywszy trzecią dychę i opuściwszy
ostatecznie grono syczących dwudziestek, powitał nas w drzwiach z uśmiechem
człowieka, który do trzeciej nad ranem wyrabiał domowy smalec, bo nie docenił
powagi zadania jakim okazało się pocięcie tej całej słoniny w cholerną, drobną
kosteczkę.
Oczywiście, tradycyjnie zapomnieliśmy numeru i piętra,
zatrzymywaliśmy więc windę na wszystkich po kolei. M zaszalał, stół uginał się
pod ciężarem potraw, z których większość wykonał własnoręcznie i żeby było
bardziej przerażająco z reguły pierwszy raz. Smalczyk okazał się przepyszny,
sałatki znikały błyskawicznie, wina, miody i piwa zdrowo grzały a wódka
wypełniała oktanami krew. Tylko tuszki śledziowe jakoś nie schodziły,
solenizant nie pomógł im zresztą zbytnio z namysłem chrupiąc ogony.
Wokół stołu tradycyjnie zebrały się osobliwości, jedne
milczące cały wieczór, inne strzelające na prawo i lewo alkoholową inwencją.
Szczególnie zabawny okazał się Arrogant, tłumaczący raz po raz, przez pół nocy
Marzanowi, że muzyka której ten słucha "jest chujowa". Następnie
dobrał się do kompa i puścił własną. Moje spojrzenie spotkało się ze
spojrzeniem M i w jego oczach ujrzałem, że tak jak i mi banan usiłuje wpełznąć
na stoicko nieruchomą twarz. Muzyczka rzeczywiście okazała się milusia i
słodkopierdząca, akurat pod kotleta, albo jako melodyjka w windzie. Gość był
zresztą ogólnie bardzo mądry i kulturalny, dopóki on mówił. Gdy ktoś odpowiadał
albo wyrażał własne zdanie, kwitował: wybacz, ale pierdolisz...Wybaczyłem.
W pewnym momencie pozostawiwszy niewiasty podryfowaliśmy do
Anawa. Mrok, metal, gotyckie piękności w koronkach i wyświetlane na
prześcieradłach ostre teledyski z pannami masującymi sobie obfite biusty i
namydlone piczki. Taki właśnie Mordor kocham i szanuję. Smaczku dodaje fakt, że
w tym przybytku istot mroku o pomalowanych na czarno ścianach byliśmy jedynym,
kompletnym stolikiem okularników. Byłem już lekko zwarzony, jako że w gorącej
atmosferze piwsko wchodziło jak woda, udałem się na poszukiwanie kibelka, zamiast
tego oczywiści wylądowałem na jakimś ciemnym podwórku podlewając Opla Passata.
Wracając stwierdziłem, że drzwi odmykają się tylko od zewnątrz, niemal więc
doprowadziłem do zawału jakąś wychodzącą parkę, gdy wyskoczyłem z wnęki, w
której czekając na taką okazję się przyczaiłem.
Wracają pozbyliśmy się jakiegoś łazika który się do nas
uczynnie przyssał.
Dyskusje i wódka trwały do czwartej rano.
Ranek zaś okazał się oczywiście potworny. W drodze do
herbaciarni stałem w kolejce łykając tabletki, i zastanawiając się czego
granicę przekroczę pierwszy, bólu czy toksyczności.
Marzan podobnych dylematów nie miał, od razu strzelił klina,
następnie nałożył na głowę świeżo zdobyty farmerski kapelusz, pod pachę chwycił
gar smalcu i pojechał kontynuować imprezę do Wrzeszcza.
Dzwonił do mnie potem, bujając się na barierce u Maira i
snuł straszliwe opowieści dopóki starczyło mu karty.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz