Trzeba nie mieć nic
By móc mieć wszystko
Nie chciało mi się. Nie miałem ochoty na żadne wycieczki,
wracając z roboty wpadłem tylko na Długą by pogapić się jak światło
zachodzącego słońca wydobywa fakturę ścian i bawi się z rzeźbami. Na Długiej
spotkałem oczywiście Texxa, który zmierzał na wyprawę. Uznałem to za znak i
poszedłem z nim.
Po drodze zgarnęliśmy Lady Pazurek znad obiadu.
Od bocznej bramki Parku Olivskiego do granicy lasu
zebraliśmy piętnaście osób i cztery psy. Robiło się ciemno.
Wprost z rozświetlonych ulic wkroczyliśmy w mrok dolin.
Część ekipy miała czołówki i latarki, część nie, szliśmy więc pośród tańczących
smug światła, na wpół widząc, na wpół wierząc w drogę pod nogami. W górze
lodowaciły się gwiazdy a my stanęliśmy na łące w środku doliny, patrząc na
rozświetlone w oddali wieże katedry. Ktoś postawił tu domek i stół, postaliśmy
tu przez moment w imieniu palaczy, na zdjęciach smużyła się rozświetlona
fleszami para i dym.
Gruntowe drogi pośród ciemności, drżące odbicia
rozświetlonych okien młynów i starych willi w rozedrganych powierzchniach stawów.
W końcu wejście na przełaj po grubej warstwie liści na wzgórze Konik.
Dość ostre podejście i niestabilny grunt rozproszyły nas na
sporej powierzchni. Sprawy nie ułatwiała sieć starych okopów i transzei,
którymi zryte jest wzniesienie. To tutaj niemiecka jednostka powstrzymała
toczące się dolinami rosyjskie natarcie. Zniszczono 28 rosyjskich czołgów, atak
ugrzązł i do Miasta Armia Czerwona wdarła się dopiero przez WhiteTown.
Jednostka za to zwycięstwo otrzymała numer dwudziesty ósmy.
Szczyt niewielki, w dole pośród drzew rozżarzona koronka
Olivy. Podobno widok otwiera się tylko na jesieni i na wiosnę. W ciemności nie
widać granicy gruntu ścisnęliśmy się tam wszyscy. Potrafię zrozumieć tych
Niemców. Za plecami nie mieli już nic, tylko Dom. Miasto świetnie widoczne i
leżące bezbronne u ich stóp. Wystarczy zejść ze stoku by wbiec na ulicę. Byli o
nie wręcz oparte plecami. Nie mogli się cofnąć i nie cofnęli się.
Pod szczytem wzgórza jest ukryta skrzynka dla
wtajemniczonych, Phantom i jeszcze jeden koleś namierzali ją za pomocą GPSów,
potem nakłuwało się grunt długimi, metalowymi igłami. Krzynkę ukryły takie
łaziki jak my, każdy zostawia w środku coś od siebie i wpisuje się do
książeczki.
Zejście po ciemku było jeszcze bardziej hardkorowe niż
wejście. Ekipa rozstrzeliła się
ostatecznie i ludzie się pogubili. Toczyliśmy
się na całej długości stoku, wokół krążyła sfora psów, niczym jakiś
lotny oddział zwiadowczy. Smugi latarek, trzask łamanych gałęzi, wojskowe
ciuchy, nawoływania. Czułem się jakbyśmy dokonywali jakiegoś desantu na
suburbia, zrzuceni z nocnego nieba na stoki wzgórz.
W końcu udało nam się zebrać przy wejściu do małej
przepompowni. Kwadrat ciemności, obramowany betonem, wystający jak hobbicia
norka z pośród liści i krzewów.
Sforsowaliśmy strumień płynący w głębokim jarze, potem drugi
po kłodzie, czepiając się siatek płotu zoo. W tym miejscu łączą się strumień z
Doliny Czystej Wody ze Strumieniem Prochowym. Za płotem zaś czerni się
przesadzista bryła młyna prochowego.
Wejście do miast po czymś takim jest zawsze niezwykle przyjemne. Powrót do domu, wejście
w strefę świateł i dźwięków, ruchu i ludzi.
Sunie przez mgliste
oceany
czasu obarczony ładunkiem
czasu i przestrzeni
(Asqith)
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz