sobota, 25 października 2008

In the name of Gdanzingers


Trzeba nie mieć nic
By móc mieć wszystko

Nie chciało mi się. Nie miałem ochoty na żadne wycieczki, wracając z roboty wpadłem tylko na Długą by pogapić się jak światło zachodzącego słońca wydobywa fakturę ścian i bawi się z rzeźbami. Na Długiej spotkałem oczywiście Texxa, który zmierzał na wyprawę. Uznałem to za znak i poszedłem z nim.
Po drodze zgarnęliśmy Lady Pazurek znad obiadu.
Od bocznej bramki Parku Olivskiego do granicy lasu zebraliśmy piętnaście osób i cztery psy. Robiło się ciemno.
Wprost z rozświetlonych ulic wkroczyliśmy w mrok dolin. Część ekipy miała czołówki i latarki, część nie, szliśmy więc pośród tańczących smug światła, na wpół widząc, na wpół wierząc w drogę pod nogami. W górze lodowaciły się gwiazdy a my stanęliśmy na łące w środku doliny, patrząc na rozświetlone w oddali wieże katedry. Ktoś postawił tu domek i stół, postaliśmy tu przez moment w imieniu palaczy, na zdjęciach smużyła się rozświetlona fleszami para i dym.
Gruntowe drogi pośród ciemności, drżące odbicia rozświetlonych okien młynów i starych willi w rozedrganych powierzchniach stawów. W końcu wejście na przełaj po grubej warstwie liści na wzgórze Konik.
Dość ostre podejście i niestabilny grunt rozproszyły nas na sporej powierzchni. Sprawy nie ułatwiała sieć starych okopów i transzei, którymi zryte jest wzniesienie. To tutaj niemiecka jednostka powstrzymała toczące się dolinami rosyjskie natarcie. Zniszczono 28 rosyjskich czołgów, atak ugrzązł i do Miasta Armia Czerwona wdarła się dopiero przez WhiteTown. Jednostka za to zwycięstwo otrzymała numer dwudziesty ósmy.
Szczyt niewielki, w dole pośród drzew rozżarzona koronka Olivy. Podobno widok otwiera się tylko na jesieni i na wiosnę. W ciemności nie widać granicy gruntu ścisnęliśmy się tam wszyscy. Potrafię zrozumieć tych Niemców. Za plecami nie mieli już nic, tylko Dom. Miasto świetnie widoczne i leżące bezbronne u ich stóp. Wystarczy zejść ze stoku by wbiec na ulicę. Byli o nie wręcz oparte plecami. Nie mogli się cofnąć i nie cofnęli się.
Pod szczytem wzgórza jest ukryta skrzynka dla wtajemniczonych, Phantom i jeszcze jeden koleś namierzali ją za pomocą GPSów, potem nakłuwało się grunt długimi, metalowymi igłami. Krzynkę ukryły takie łaziki jak my, każdy zostawia w środku coś od siebie i wpisuje się do książeczki.
Zejście po ciemku było jeszcze bardziej hardkorowe niż wejście. Ekipa rozstrzeliła  się ostatecznie i ludzie się pogubili. Toczyliśmy  się na całej długości stoku, wokół krążyła sfora psów, niczym jakiś lotny oddział zwiadowczy. Smugi latarek, trzask łamanych gałęzi, wojskowe ciuchy, nawoływania. Czułem się jakbyśmy dokonywali jakiegoś desantu na suburbia, zrzuceni z nocnego nieba na stoki wzgórz.
W końcu udało nam się zebrać przy wejściu do małej przepompowni. Kwadrat ciemności, obramowany betonem, wystający jak hobbicia norka z pośród liści i krzewów.
Sforsowaliśmy strumień płynący w głębokim jarze, potem drugi po kłodzie, czepiając się siatek płotu zoo. W tym miejscu łączą się strumień z Doliny Czystej Wody ze Strumieniem Prochowym. Za płotem zaś czerni się przesadzista bryła młyna prochowego.
Wejście do miast po czymś takim jest zawsze  niezwykle przyjemne. Powrót do domu, wejście w strefę świateł i dźwięków, ruchu i ludzi.

Sunie przez  mgliste oceany
czasu obarczony ładunkiem
czasu i przestrzeni

(Asqith)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz