...odradzamy wakacje na Syberii.
Komary osiągają tam rozmiary
małych koników.
(Glamur)
Na Stogach piasek jest drobny, biały i puszysty. Czasem w
śladzie po stopie pojawiają się rozmyte warstwy żółci i brązu. wszystko pokryte
jest milionami drobnych kawałeczków bursztynu. Są wszędzie, skrzą się w słońcu
niczym krew ziemi, czy może łzy morza, które musiało stąd odejść, a po którego
dawnym dnie wędrujemy.
Niekończące sie, suche łąki porasta ostra trawa. trzeba
uważać, bo w jej gąszczu bywają ukryte, czasem nawet półtorametrowe zastrzały,
po bursztynowych płukankach. Z lewej ściana lasu, pośród drzew przyczjone
sylwetki bunkrów. Niektóre betonowe lewiatany zwaliwszy swe cielska na skraju
lasu wyczekują czegoś czujnie. Wiatr przysypał wejścia, zaślepił otwory okien i
wycina cierpliwie wzory na ich kostropatej powierzchni. Wiatr jest
sprawiedliwy, stara się sprowadzić wszystko do wspólnego mianownika ziaren
piasku.
Przedtem teran Terminalu Kontenerowego. W nocy wzejdzie
ogromny księżyc w pełni. Morze cofnęło się daleko i można przejść dookoła
częściowo pogrzebanego w plaży płotu. Mieszanina uczuć czynienia czegoś
ekscytująco nielegalnego z dreszczykiem jaki daje pozostawienie pierwszego
śladu na nienaruszonej ludzką stopą
plaży.
Lenn wiruje w koło na bosaka. Później już pośród osiedli
zarząda od Dana by nosił ją na rękach.
Ogromne silosy czekające na swój czas, to jedna z tych
rzeczy które bez nas będą w stanie trwać dziesiątki tysięcy lat.. Betonowa
wieża artyleryjska, wygląda jak coś ściągniętego z okrętu. Kiedyś miałem
właśnie taki sen, flota pogrzebana w pustyni, ponad sunące przez czas wydmy
sterczące tylko stalowe wierze i kominy, spetryfikowena na kursie ku
wieczności.
Wokoł wieży dziesiątki kolorowych kulek do pistoletów na
farbę. Trafiliśmy zdaje się na pozostałości jakiejś bitwy. Rzucamy nimi o
beton. Lenn robi zdjęcia chemicznie błękitnych glutów na liściach. W środku
lasu przechodzimy pomiędzy słupkami jakiejś zapomnianej bramy, przekraczmy
puste drogi prowadzące do innych opowieści.
Ostatecznie powracamy do cywilizacji. Mijamy kościół w
którym odbył się ślub Krzyśków. Potem ogółna zbiórka pod sklepem, kupno półtora
kilo kiełbasy i zapach płonacego węgla drzewnego pośród rozbuchanej obfitości
ogrodu Mamy Krzyśka. wszędzie jakieś kwiaty, wszędzie jakieś owady, część z
nich na krzyczącej Lennonce.
Żarło, piwsko i komary. Sporo śmiechu i telefon od
Szponiastej z miasteczka na którego murach namalowano pełnowymiarowe obrazy
Chełmońskiego. Ostatnie, złote błyski słonca na stalowych jelitach rafinerii.
Powrót w ciemnych pastelach zmierzchu. Platynowa
srebrzystość rzak i kontury dźwigów na tle nieba.
...jakby mnie pobił karzeł. jeden karzeł,
drugi karzeł, trzeci karzeł, czwarty mnie
w końcu spowolnił i wtedy dopadła mnie
reszta...
(Dan sponiewierany przez Lennonkę)
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz