poniedziałek, 21 lipca 2008

Wszystkich wielkich odkryć dokonano przez przypadek


...odradzamy wakacje na Syberii.
Komary  osiągają  tam rozmiary
małych koników.

(Glamur)

Na Stogach piasek jest drobny, biały i puszysty. Czasem w śladzie po stopie pojawiają się rozmyte warstwy żółci i brązu. wszystko pokryte jest milionami drobnych kawałeczków bursztynu. Są wszędzie, skrzą się w słońcu niczym krew ziemi, czy może łzy morza, które musiało stąd odejść, a po którego dawnym dnie wędrujemy.
Niekończące sie, suche łąki porasta ostra trawa. trzeba uważać, bo w jej gąszczu bywają ukryte, czasem nawet półtorametrowe zastrzały, po bursztynowych płukankach. Z lewej ściana lasu, pośród drzew przyczjone sylwetki bunkrów. Niektóre betonowe lewiatany zwaliwszy swe cielska na skraju lasu wyczekują czegoś czujnie. Wiatr przysypał wejścia, zaślepił otwory okien i wycina cierpliwie wzory na ich kostropatej powierzchni. Wiatr jest sprawiedliwy, stara się sprowadzić wszystko do wspólnego mianownika ziaren piasku.
Przedtem teran Terminalu Kontenerowego. W nocy wzejdzie ogromny księżyc w pełni. Morze cofnęło się daleko i można przejść dookoła częściowo pogrzebanego w plaży płotu. Mieszanina uczuć czynienia czegoś ekscytująco nielegalnego z dreszczykiem jaki daje pozostawienie pierwszego śladu na  nienaruszonej ludzką stopą plaży.
Lenn wiruje w koło na bosaka. Później już pośród osiedli zarząda od Dana by nosił ją na rękach.
Ogromne silosy czekające na swój czas, to jedna z tych rzeczy które bez nas będą w stanie trwać dziesiątki tysięcy lat.. Betonowa wieża artyleryjska, wygląda jak coś ściągniętego z okrętu. Kiedyś miałem właśnie taki sen, flota pogrzebana w pustyni, ponad sunące przez czas wydmy sterczące tylko stalowe wierze i kominy, spetryfikowena na kursie ku wieczności.
Wokoł wieży dziesiątki kolorowych kulek do pistoletów na farbę. Trafiliśmy zdaje się na pozostałości jakiejś bitwy. Rzucamy nimi o beton. Lenn robi zdjęcia chemicznie błękitnych glutów na liściach. W środku lasu przechodzimy pomiędzy słupkami jakiejś zapomnianej bramy, przekraczmy puste drogi prowadzące do innych opowieści.
Ostatecznie powracamy do cywilizacji. Mijamy kościół w którym odbył się ślub Krzyśków. Potem ogółna zbiórka pod sklepem, kupno półtora kilo kiełbasy i zapach płonacego węgla drzewnego pośród rozbuchanej obfitości ogrodu Mamy Krzyśka. wszędzie jakieś kwiaty, wszędzie jakieś owady, część z nich na krzyczącej Lennonce.
Żarło, piwsko i komary. Sporo śmiechu i telefon od Szponiastej z miasteczka na którego murach namalowano pełnowymiarowe obrazy Chełmońskiego. Ostatnie, złote błyski słonca na stalowych jelitach rafinerii.
Powrót w ciemnych pastelach zmierzchu. Platynowa srebrzystość rzak i kontury dźwigów na tle nieba.

...jakby mnie pobił karzeł. jeden karzeł,
drugi karzeł, trzeci karzeł, czwarty mnie
w końcu spowolnił i wtedy dopadła mnie
reszta...

(Dan sponiewierany przez Lennonkę)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz