sobota, 17 lutego 2007

unter null


...och! Moja babcia je niczym
ptaszek... dodo

(Avatar)

Kiedyś zabetonowaliśmy cały dźwig na pobliskiej budowie. Robotnicy zostawili świeży beton, a my jako że mieliśmy żal za odebranie nam placu, oraz ogólnie taką fantazję, zabetonowaliśmy nim każde koło, kółko zębate czy pas transmisyjny. Użyliśmy nawet zbrojenia. Gdy skończyliśmy, całość wyglądała jak monstrualny, betonowy czołg. Do dziś pamiętam jak na drugi dzień staliśmy z zadartymi głowami i wsłuchiwaliśmy się w wiązankę, jaką informował o swym niezadowoleniu i ogólnym żalu do świata operator, który kilkanaście metrów wyżej odkrył, że z dźwigni i tablicy rozdzielczej można zdjąć dwudziestokilowy odlew.
Ogólnie nie lubiliśmy się z tą budową. Zajęła Ostatni Plac, pofałdowaną łąkę pociętą zapadłą siecią okopów, ziemianek i innych pozostałości osiedlowych wojen. Zarośniętych kątów do picia, boiska, hałd piachu i słynnego betonowego trzepaka, na którym dzieciaki powiesiły swojego rówieśnika, bawiąc się w Janosika. Podobno mieli go zdjąć na czas, ale akurat matki wołały na obiad...
W ten plac wsiąkał nasz pot, łzy i krew, wcale nie metaforyczna, bo wspomniane wcześniej osiedlowe wojny traktowane były z całą powagą. Strefy wpływów poszczególnych podwórek i bloków przesuwały się zaś z pomocą kamieni, kurzącego pyłu i pał nabijanych gwoździami. Oczywiste dla nas było, że nikt tego placu bez walki nie dostanie.
Gdy pierwszego dnia rano otoczono cały teren płotem, wieczorem stałem już oparty z białowłosym Balbiną o ostatni przekrzywiony słupek i informowałem wracających ze sklepu kolesi: Tu był płot...
Z tego co wiem była to budowa z rekordową liczbą pożarów i wymienianych stróżów. Dwóch skończyło w szpitalu.
Potrafiliśmy na rowerach, okrążać kanał portowy i z łąk koło Siarkopolu przywozić ogromne, żółte bryły siarki. Podpalało się je potem przy korzystnym wietrze i atmosfera na budowie stawała się cokolwiek gęsta.
Przekarmione psy, które nie chciały nikogo gonić, jeżdżące po wykopach koparki widma i pierwsze na lekcji słowa mojej historyczki, zresztą niezłej laski zaraz po studiach, "że jeśli jeszcze raz wrzucę coś do pompy i to coś będzie klekotać przez cała noc do świtu, to ona załatwi mi osobny tryb nauczania...
Dziś blok, który postawiono w tamtym miejscu wygląda już na stary, ludzie, którzy w nim mieszkają, nie mają pojęcia o cały heroizmie i tragikomicznych zdarzeniach spoczywających pod jego fundamentami. Uczestnicy tamtych zdarzeń, jak na prawdziwych brzeźniaków przystało nie żyją, siedzą w więzieniach, Irlandii tudzież stoją właśnie wokół mnie uzbrojeni w smukłe flaszki klasy Szery i zachęcają mnie do pisania, przypominając sobie ze śmiechem opowieści prawdziwe i całkiem zmyślone. Sucha trawa na wydmach jest miękka i wygodna, fale uderzają w brzeg, mkną dalej lądem by połączyć gdzieś daleko wszystkie oceany świata. Na czarnym niebie króluje zimowy Orion, zmieniają się ludzie trzymający mi nad kartką zapalone zapalniczki.
Każdy ma jakieś dzieciństwo. Nasze było dzieciństwem dzikich zwierzątek, wilczków szarpiących się za uszy, kociąt wbijających sobie nawzajem ostre ząbki w kark. Wiatr niesie muzykę od strony Sopotu. Fale i wino bulgoczą w ciemnościach. Wszystko płynie.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz