czwartek, 15 lutego 2007

Owoce jeziora - żaba


- Mam tam fajne zdjęcia Jarka...
- ...
- Nie, nie jest na nich nagi i
wysmarowany oliwą!

(Tau)

Kostek po każdej większej robocie, brał kasę i robił sobie kolejny tatuaż. Kolejni szefowie zabraniali mu się w pracy rozbierać, bo klienci myśleli, że gość wyszedł z kryminału. Miał na skórze Obcego i Mettalicę, miał też starego, grubego diabła, trzymającego nad otwartą dłonią świecący trójkąt Boga z okiem. Ten ostatni tatuaż chciał usunąć. Bo jak mówił wszystko ma swoje granice, a odkąd go sobie zrobił, prześladował go pech. Taki mi został w pamięci, rozebrany do połowy w upale, oliwiący z pietyzmem łańcuch piły elektrycznej, czy gładzący czule rozgrzaną głowicę SDSa.
Niepokoi mnie ostatnio moje zezwyczajnienie. Martwi mnie trochę, że traktuje odchodzenie znajomych i przyjaciół jako nieuniknioną kolej losu, zwykłe następstwo działania maszyny wszechświata. Czasem mnie wkurza, że więcej rozumiem niż wierzę.
Przez wiele lat nie robiłem niczego, nie miałem dziewczyny, nie oszczędzałem kasy itd. Wszystko to dlatego, że potrafię przeprowadzić w mózgu symulację kolei losu. Widzę rozwój, kulminację i nieuchronny koniec. Zawsze koniec. Przesiąkałem na wskroś tą beznadzieją, jeśli wszystko ma się skończyć to po co robić cokolwiek?
Teraz staram się myśleć trochę mniej, bo wiem, że tak naprawdę, ważne jest to, co po drodze. Ruch jaki nadaje się pędzącemu czasowi, wpływ na przemieszczającą się materię, odcisk na duszy wszechświata. Jeśli myśli się w ten sposób to wszystko nabiera sensu, istnienie każdej zasranej okrzemki, czy omułka wywalonego przez falę przypływu na piasek plaży, 10 milionów lat temu. Można być.
Kiedy na budowie coś mi wpadło do oka, pył, gorące opiłki metalu od szlifierki albo chlapnął mi unigrunt, zastygając na oku drapiącą skorupką, to wędrowałem przez piętra do najbliższego kranu. Przechylałem głowę, rozchylałem powieki palcami i podkładałem otwarte oko pod lecący strumień wody. Woda była z reguły lodowata i potem jeszcze przez wiele godzin miałem wrażenie jakbym nosił w oczodole kulkę lodu. Mały Kay szukający po zakurzonych piętrach swojej Królowej Śniegu.
Czasem gasło światło i stałem gdzieś w ciemnościach piwnic, patrząc na padające nagle przez dziury w stropach, ruchome smugi światła latarek. Zatopiony w nagłej ciszy, po ryku czy dudnieniu maszyn, jak w oleistym, czarnym bursztynie.
Wczoraj rano byłem bardzo chory. Trwało to krótko, parę godzin, bólu i drgawek, ale zostawiło mi na ustach wspaniały smak życia.

- Nie martwisz się o przyszłość?
Dlaczego?
- Jeszcze się nie wydarzyła...

(Chyba Prattchet)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz