piątek, 7 lipca 2006

Wszędzie mam Cekol, wszędzie. A tam gdzie go nie mam, mam igły jałowca


Gdzieś za Chełmem i orbitą księżyca jest dawna osada, a obecna dzielnica Ujeścisko. Skupiona nad stawem, przeglądająca się w jego powierzchni, zieleni się na horyzoncie kłębami drzew i błyska czerwienią dachówek. Wokół ciągną się budujące się osiedla i wielki cmentarz łostowicki. Wygląda jak wyspa.
Idzie się tam szerokim, sztucznie stworzonym wąwozem, przebitym przez wzgórza. Z dwóch stron zamykają go jezdnie, w środku natomiast jest wielki pas zieleni, na którym optymistycznie nastawieni do życia planiści z lat siedemdziesiątych przewidzieli linie tramwajowe. Coś niesamowitego, całymi kilometrami ciągną się słupy na trakcje, mosty i kładki dla pieszych prowadzące do nieistniejących przystanków. Środkiem szerokiego pasa trawy wiedzie ścieżka wydeptana przez zdenerwowane pokolenia, bo o chodnikach też jakoś zapomniano. Trasa prowadzi cały czas do góry i gdy się brnie po niej w tym upale wynurzające się zza szczytu zielone Ujeścisko wygląda jak zbawienie.
Chodzę tam teraz codziennie, porwany przez siłę odśrodkową wizji Herbaciarza, który tam pośród budujących się osiedli postanowił mieć sklep. Ten sklep składam własnymi, cholernymi rękami.
Miałem tu dziś opisać perypetie i przygody jakie spotkały mnie dotychczas na placu boju, ale wstęp mi się jakoś rozrósł a i nastrój zrobił się inny. Myślę, że to ten koniec tygodnia, gdy mogę wreszcie nie wstawać o piątej, gdy wreszcie coś zjem, na niczym nie będę się bujał i nareszcie będę mógł do końca zmyć z siebie pył. Zrozumcie ja nie narzekam, koniec tygodnia to dla budowlańców tradycyjny czas nostalgii... i piwa.
A więc o jałowcu i porażeniu prądem będzie kiedy indziej. Ciao!

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz