sobota, 8 lipca 2006

A mówili, że to będzie najzimniejsze lato od lat


Z braku ręczników wycieram się po robocie podpaskami marki bella, pozostałymi po jakiś prehistorycznych ekspedientkach.
Temperatura na wybrzeżu dochodzi do 42 stopni, a sklep składa się głównie z okien. Przemykam z jednej chmury cekolowego pyłu w drugą, wszlifuwowując większe i mniejsze białe łatki w ściany i przecinając, co i rusz układające się w wirujących drobinach pyłu smugi światła.
Ktokolwiek miał ten sklep wcześniej oddawał się zapewne egzystencjonalnym przemyśleniom i mrocznym fascynacjom. Pasjami rozmieszczał na ścianach haki, obscenicznie prężące się kołki i różne tajemniczo powkręcane śrubki. Kable wijące się w ścianach i na nich, to pojawiające się to znikające. Kluczące, krzyżujące się z innymi kablami i podążające w różnych tajemniczych kierunkach. Często z zapartym tchem śledzimy jakiś przewód, by dowiedzieć się dokąd podąża. Często nie dowiadujemy się.
...wybaczcie na moment, potrzebuję Nightwish...
...ok, już jestem. Otóż w zbożnym dziele doprowadzenia ścian do śnieżnej gładzi musiałem także przyciąć, zaizolować i zamurować kilka kabli. Odłączyłem wszystko, co się dało i zabrałem do roboty. W dwóch kablach nie było prądu. W trzecim był. Najwyraźniej zakurzonymi ślepiami nie dostrzegłem migania próbnika, za to następne mignięcie i owszem, dostrzegłem. Kabel trzymany przeze mnie w garści szerokiej a serdecznej pizdnął z hukiem, zalewając pomieszczenie różową poświatą, a ja zostałem z osmoloną centymetrową szczerbą w ostrzu ze szwedzkiej stali.
W tej okolicy pozostałem dzięki mojej paranoi, która kazała mi podłożyć sobie pod nogi gumową wycieraczkę.
Najfajniej jest jednak przy robieniu fasady. Front sklepu biegnie nad prywatnym ogródkiem, obsadzonym gęsto kwiatami i dużymi, solidnymi i zapewne chorymi na wściekliznę krzakami jałowca. Ziemia jest tam żyzna i pulchna, a pod samą ścianą ciągnie się zaś pobrzmiewająca echem otchłań, prowadząca gdzieś w dół. Sami więc rozumiecie, że staram się nie upuszczać narzędzi.
Z tego frontu musiałem pościągać reklamy i szyldy, a z okiem pół miliona rwących się nalepek. Gdy sapiąc, bujałem się na drabinie z szyldem Liptona na grzbiecie, ludzie zebrali się w grupkę i bili brawo.
Czas upływa mi więc wesoło i pożytecznie. Potańczyłem sobie z amperami, postepowałem ze stalową drabiną w ramionach, pośród tulipanów, a igły jałowca i zirytowane pająki wytrząsałem sobie z gaci jeszcze przez dwie godziny.
Najfajniej jednak było przy ściąganiu głównego szyldu. Drabinę trudno postawić, bo wszędzie są krzaki. Musiałem wiec ją oprzeć o belkę nad oknem. Gdy juz znalazłem się na wysokości 3,5 metra, drabina postanowiła się zapaść z jednej strony.
Z pewną fascynacja obserwowałem jak góra drabiny zaczyna się zsuwać z belki i zdążać ku niechybnej krawędzi, a dalej ku wielkiej, przyciemnianej szybie. Zdążyłem tylko sobie pomyśleć: "I po co zrywałem te wszystkie naklejki".
Oczyma wyobraźni widziałem już jak drabina przecina taflę, na której sterczące, ostre fragmenty nabijam się. Szkło precyzyjnie otwiera mi jamę brzuszną, a jelita majestatycznie wysuwają się by z lepkim mlaśnięciem spaść na podłogę i płożyć się u mych stóp, pośród butelek z wodą Żywiec o smaku cytrynowym.
Na szczęście wbrew doświadczeniom, faktom i logice okazało się, że można chwycić się kurczowo gładkiej ściany.
Ha ha ha, jeszcze muszę to wszystko pomalować. Ha ha, ratunku!
Nie pamiętam czy o tym pisałem, ale zalało herbaciarnie. Pękł jeden niepozorny wężyk i o 6 rano ktoś zadzwonił do Herbaciarza, że na chodniku przed lokalem rozlała się już spora kałuża i wygląda na to, że ma dalsze plany. Herbaciarz powinien dziękować Bogu, że próg ma niski, a drzwi nieszczelne, bo inaczej mielibyśmy akwarium wypełnione ławicami filiżanek, a lokal trzeba by przemianować na: "Pod prąd" albo "Marzenie surfera".
Poza tym pojawił się z powrotem Dan. Pojechał z Robakiem na skałki i od jakiegoś czasu nie dawał znaku życia. Śmieliśmy się, że pewnie wpadli do jakiejś szczeliny i właśnie pożerają się na wzajem. Cóż za cudowna ironia losu: Dan pożarty przez Robaka.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz