Deszcz oczyścił świat. Po
„Fabryce czekolady” uprowadziłem Maleństwo przez spadające krople do mojego
domu z wieżą. Tam zapaliliśmy świece, zalaliśmy wrzątkiem pachnące liście
herbaty i wyruszyliśmy w siebie na poszukiwanie nowych ścieżek. Gdy Maleństwo
ujechało później w noc rozświetlonym tramwajem. Spojrzałem na wszystko i
zaparło mi dech z zachwytu. Powietrze było kryształowe. Z góry, z absolutnie
czarnej, skotłowanej półkuli aksamitu opadały w dół lśniąc zimnym blaskiem
szpilki gwiazd, warstwami, milion za milionem. Mokre chodniki i ulice, budynki,
drzewa i pomarszczone od wilgoci wyborcze plakaty, wszystko pokryte warstwą
błyszczących drobnych kropelek , migotało w takt podmuchów wiatru. Poszarpane
chmury jak szare upiory mknęły szybko po niebie , wiatr szumiał wśród liści, w
tle rozbrzmiewał głuchy huk morza, pędzącego w pierwszym jesiennym szturmie na
ląd. Ziemia drżała lekko od uderzeń fal a powietrze smakowało solą. Wokół było
pusto, ludzie tkwili za osłonami drzwi i tarczami telewizorów, a ja stałem w
tym pustym , szepczącym miejscu i czułem całym sobą , że wszystko wokół tkwi w
absolutnej równowadze, że to niebo, ten świat , wszystko cieszy się mną , tak
jak ja cieszę się wszystkim. I było to dobre.
Dawno dawno temu w Mławie,
szedłem spać. Było to niedługo po mojej pierwszej wielkiej a goSZkiej miłości.
Można wręcz powiedzieć , że uciekłem do Mławy z miejsc kipiących pamięcią tego
co było, a co nagle zniknęło, pozostawiając wielkie, ziejące rany. Była zima,
babka nastawiała piec na pierwszą część dnia, potem z upływem godzin dom powoli
stygł. Wieczorem było już prawie tak zimno jak na dworze. Łóżko na którym
spałem stało tuż pod oknem, na południowym krańcu domu, tuż nad schodami
prowadzącymi na werandę. W istniejących warunkach, kładzenie się spać stawało
się całym ceremoniałem. Najpierw zrzucałem z siebie większość warstw ciuchów ,
potem odkrywałem kołdrę i energicznie nacierałem prześcieradło aż się
rozgrzało. Wtedy błyskawicznie zrzucałem resztę ubrań i wskakiwałem do łóżka.
Przykrycie się lodowatą kołdrą było straszne. Zwijałem się w kłębek na boku,
zakrywałem się kołdrą razem z głową. Dmuchałem w dół wzdłuż nóg. Trwałem
zwinięty w kulkę aż kołdra się trochę nagrzała, potem centymetr po centymetrze
prostowałem się zwiększając strefę ciepła, na koniec podwijałem kołdrę pod
siebie przykywałem całość kocem. Śpię na plecach.
Tamtej nocy była pełnia, było zimno
więc widoczność była świetna. Na niebie płynęła tylko powoli koronka chmur,
które wyglądają jak żeberka, albo zmarszczki na piasku, czy dnie jeziora. Nad
nimi wisiał niesamowicie jasny księżyc, rozświetlając je i zmieniając w płynne
srebro. Całe niebo jaśniało, widać było zaledwie kilka największych gwiazd.
Wtedy po raz pierwszy zachwyciłem się światem jako całością. Przedtem patrzyłem
na widoki, szczegóły, krajobraz. Wtedy zobaczyłem wszystko i na moment
przestałem oddychać przytłoczony i zachwycony całym tym ogromem i
niewypowiedzianym pięknem.
Gdy myślę o starości przeraża
mnie tylko jedno, że mógłbym stracić mój sposób widzenia, że stracę tę
dziecięcą moc widzenia i zmienię się w jeszcze jeden szary automat , jakich
miliony nic nie dostrzegając wokół siebie, wędrują wokół mnie. Nie chcę być
tylko migrującą kupą mięsa , zajętą przyziemnością i nieważnymi
pseudoproblemami. Nie chcę być zwierzęciem społecznym, chcę być człowiekiem,
tym czymś w małpie, co karze się zachwycać i pisać wiersze.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz