czwartek, 26 maja 2005

I want your spleen


Ministerstwo kultury wysyła do Niemiec cykl obrazów
„Polskie pejzaże”. Mój starszy stwierdził , że trzeba
wysłać „Bitwę pod Grunwaldem”, żeby obejrzeli sobie
minę Urlika von Jungingena.

A tak w ogóle to obudziłem się na kacu. Był to jednak kac oczekiwany i zaakceptowany. Kac zdrowy , bez żadnych domieszek. Z łożnicy wywlekła mnie natarczywym stukotem babcia. Mam metalowe drzwi i już normalnie czułem się jak poligon do prób nuklearnych, te dzwoniące echa to czułem już chyba nawet w piętach. Wiedziony wieloletnim doświadczeniem wywlokłem się z łóżka i otworzyłem jej na golasa. Cokolwiek mi chciała powiedzieć, dowiem się tego zapewne później.
Baniak mnie bolał, żołądek tańczył salsę a w ustach rozpleniła mi się Sahara, cóż więc mogłem zrobić z początkiem tak dobrze rozpoczętego dnia... poszedłem do garażu po kosiarkę.
Gdy już minęła wieczność jaką potrzebowały do działania proszki przeciwbólowe, a trawnik wokół mojego domu zmienił się z buszu tysiąca niebezpieczeństw w zabójczą sawannę (jeże i miejscowe koty nigdy mi tego nie wybaczą przez miesiąc) Udałem się w kierunku centrum . Pozałatwiałem nieuchronności i skosiłem trochę kasy. Zagrałem w lotto (tryumf nadziei nad doświadczeniem), przeszedłem się na Koci most, by w perspektywie rzeki i dostojnym towarzystwie kocich weteranów grzejących się na słońcu, zadzwonić do Pazurka. Teraz siedzę w parku przy rowerowej fontannie (nie ma balustrady i jest umieszczona na środku drogi. Przy odrobinie szczęścia można poobserwować katastrofy zamyślonych rowerzystów i posłuchać tych wszystkich rzeczy które mówią w trakcie i po. Uważam że ta fontanna to widoczny dowód , że i komunistyczni architekci i planiści mieli to specyficzne poczucie humoru i zdrową dozę polskiej złośliwości. Oczywiście mógł to też być zwykły burdel w papierach). Jest ciepło i przyjemnie. Przeżułem Kitketa na obiad, ładnie pachnę i mam dobrą książkę Gemmela. Pozwalam spokojnie upływać kolejnym minutom dzielącym mnie od spotkania z Małą.
Ale w nocy...Ach w nocy nie było spokojnie. Cztery piwa nad przepaścią . Studenckie, leśne miejsce, rozmowy o literaturze, czasie i najlepszym ustawieniu dziecięcego łóżeczka. Potem Magnez, orkicka knajpa zakopana w mrocznych piwnicach akademików. Ostra muza, kolejne piwa i lotki rykoszetujące nad głową. Drewniane ciężkie ławy i żarówki w ciętych butelkach. Marzan opowiadał jak w czasach przed Małyszem oglądali w X-sie skoki. UUU, jakiś dziwny sport, skaczą Polacy , a wokół tłum dresów woła żeby przełączyć na MTV. Północ przyłapała nas przecinających blokowiska. Rozmowy o Bogu , człowieku i wszystkich formach nieśmiertelności...”Bóg jest gotów”, mówi Marzan, „przełamujesz schemat, twoje myśli zaczynają płynąć inaczej, wskakujesz na kolejny poziom, a tam już wszystko przygotowane na twoje przyjęcie”. „ widzisz te bloki, które mijamy ?”, odpowiadam,” Ja powołałem je do życia. Jestem jedynym człowiekiem, który napisał wiersz o gdańskich falowcach i jeśli przetrwają w ludzkiej pamięci to właśnie dzięki mnie...”
Tak, pozwalam myślom tańczyć. Przypomina mi się nagle jak oblekłem Bajkę w moje włochate kapcie, uzbrojone w zestaw pazurów i patrzyłem jak człapie dookoła dostojnie. Myślę o lizakowym misiu , z którego pozostał jedynie dziarsko podpierający się pod boki korpusik. Oczy były z jakiegoś wytrzymalszego materiału i gdy już zlizałem mu łeb, zawisły w różowym wytrzeszczu na przezroczystej krawędzi lizaka. Popatrzyłem w nie przez moment, zrobiło mi się nieswojo i zaraz je pogryzłem.
Cóż, czas nadchodzi.. Zaraz wstanę i udam się kierunku herbaciarni. Na tym kacu, w tym przymglonym blasku słońca, czuję się bardzo kocio. Będę przelewał się powoli ulicami i uśmiechał do ludzi na ten mój straszny sposób.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz