Dawno temu gdy stałem w tym
miejscu miałem marzenie. Zawsze była noc, a ja stałem na tym betonowym ogryzku,
jaki pozostał po odparowanym przez sowieckie bombowce, starym molu. Czarne fale
pędziły ku mnie z mroku jak rozcapierzone dłonie, powoli traciły impet i
zwijały się w sobie w spienionych implozjach. A ja przez granice światów
widziałem jak pod ciemną powierzchnią pojawia się złoty blask. Narasta, aż
ponad fale wynurza się złota kobieta. Jej ciało, ubranie, miodowe włosy lśnią
nasyconym światłem jak żar. Jej oczy są światłem. Patrzy wprost w tą wygłodzoną
otchłań, którą noszę w głowie. Uśmiecha się drapieżnie, wyciąga rękę i kładzie
mi ją na powiekach. Zamyka mi oczy. Opuszki jej palców są jak dwie ciepłe
monety. To były czasy, gdy nie pozwalałem się dotknąć nikomu. Wyćwiczony przez
miejscową szkołę podstawową morderców, reagowałem szybciej niż myślałem. Jak
karaluch który już ucieka a jeszcze nie wie czemu. Jeżeli ktoś dotknął mnie
niespodziewanie, odskakiwałem i natychmiast wyprowadzałem cios. Jeszcze wiele
lat później odruchowo odsuwałem się od wyciągniętej ręki. Znowu tu jestem.
Piszę w świetle księżyca, oparty o zimną metalową barierkę. Przede mną czarne
morze szumi coś sobie pod nosem. Niebo jest takie postrzępione jak na moich rysunkach.
Jestem tu tylko jeszcze jednym cieniem, mrok okrywa moją twarz ochronnym
płaszczykiem i czuję się szczęśliwy. Kocham to co jest i co wieczór przed snem
dziękuję za to co mam. Miasto pędzi przez jesień, z pewną taką nieśmiałością u
ust pojawia się para. Herbata smakuje coraz lepiej. Na początku października,
minister rolnictwa odznaczy mojego starszego krzyżem zasługi. No, teraz się
dopiero dobiorą do niego pozostałe szczury. Z mojego punktu widzenia świat jest
naprawdę piękny...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz