wtorek, 21 września 2004

daleko jeszcze...?


Jest taka kaszubska legenda o ziemi rodzącej kamienie. Co roku po zaoraniu pól kamienie zbiera się i zrzuca na stertę. Po roku znowu są nowe, a sterty kamieni rosną od dziesięcioleci. Pomorze to ostatni bastion lodowców. Cały ten kraj nadal nosi ślady bitwy sprzed 10 000 lat.
Jeziora rynnowe są wąskie i długie, wiją się gwałtownie pośród wzgórz o niesamowitych kształtach. Wrzynają się głęboko w ziemię, jak przedpotopowe ślady gigantycznych pazurów. Domy i gospodarstwa wpasowane w okolicę, mroczne lasy i stare drogi brukowane otoczakami, którymi wędruje się bez końca przez tą cichą krainę baśni. Wszystko wydaje się tu być na swoim miejscu.
W końcu wszedłem na Wieżycę. Wieża bujała się delikatnie na wietrze, był słoneczny ranek i świat odrealniła lekka mgiełka. Znalezienie się w tym miejscu jest w moim zeszycie życzeń, Po powrocie do domu mogę je z niego wykreślić. Niezwykła rzecz taki zeszyt, bo ilu ludzi jest nieszczęśliwych, mimo że ich marzenia się spełniają, nie zauważają tego, nie pamiętają tego co kiedyś chcieli. Na spełnienie marzeń trzeba czasu, a oni nie pamiętają już o tych dawnych, tylko wciąż te nowe i wydaje im się, że niczego nie osiągnęli. A przecież nasza moc rośnie, to co było kiedyś niemożliwe, dziś jest tylko trudne, a za rok, dwa jest zwyczajne. Prawda jest banalna : wszystko ma swój czas.
Niedzielna wycieczka była wspaniała, dawno nie było mi tak dobrze. Oczywiście każdy raj ma swojego węża, nasz ma kilkanaście lat i paszcza nie zamyka mu się mimo upływu godzin i kilometrów. Na szczęście Phantom znalazł wyjście z sytuacji, zanim zamordowaliśmy gnojka. Zwiększył tempo marszu, aż małe bydlę straciło dech i zostało trochę z tyłu. W samą porę bo Awari zaczęły już pękać naczynka krwionośne pod kontaktami a z gardła dobywać mordercze dźwięki.
Na sam koniec wpadliśmy biegiem na przystanek autobusowy w Kościerzynie, dzięki czemu mogliśmy wrócić do domu w ekscytującym towarzystwie kierowcy - psychopaty. Zapachniało Lynch’em i zagubioną autostradą. Noc, wąska, zużyta droga i autobus rozwijający prędkość światła. Drzewa na poboczach zlewały się w jedną, jasną linię, wóz przechylał się miękko na boki a kierowca bombowca ziewał rozkosznie a szeroko.
U nas zaś padał deszcz, dom czekał z rozwartymi paszczękami a ojciec krążył za drzwiami jak sęp i zastanawiał się co chcieć. Nie czekałem, zapadłem w sen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz