Jest taka kaszubska legenda o
ziemi rodzącej kamienie. Co roku po zaoraniu pól kamienie zbiera się i zrzuca
na stertę. Po roku znowu są nowe, a sterty kamieni rosną od dziesięcioleci.
Pomorze to ostatni bastion lodowców. Cały ten kraj nadal nosi ślady bitwy
sprzed 10 000 lat.
Jeziora rynnowe są wąskie i
długie, wiją się gwałtownie pośród wzgórz o niesamowitych kształtach. Wrzynają
się głęboko w ziemię, jak przedpotopowe ślady gigantycznych pazurów. Domy i
gospodarstwa wpasowane w okolicę, mroczne lasy i stare drogi brukowane
otoczakami, którymi wędruje się bez końca przez tą cichą krainę baśni. Wszystko
wydaje się tu być na swoim miejscu.
W końcu wszedłem na Wieżycę.
Wieża bujała się delikatnie na wietrze, był słoneczny ranek i świat odrealniła
lekka mgiełka. Znalezienie się w tym miejscu jest w moim zeszycie życzeń, Po
powrocie do domu mogę je z niego wykreślić. Niezwykła rzecz taki zeszyt, bo ilu
ludzi jest nieszczęśliwych, mimo że ich marzenia się spełniają, nie zauważają
tego, nie pamiętają tego co kiedyś chcieli. Na spełnienie marzeń trzeba czasu,
a oni nie pamiętają już o tych dawnych, tylko wciąż te nowe i wydaje im się, że
niczego nie osiągnęli. A przecież nasza moc rośnie, to co było kiedyś
niemożliwe, dziś jest tylko trudne, a za rok, dwa jest zwyczajne. Prawda jest
banalna : wszystko ma swój czas.
Niedzielna wycieczka była
wspaniała, dawno nie było mi tak dobrze. Oczywiście każdy raj ma swojego węża,
nasz ma kilkanaście lat i paszcza nie zamyka mu się mimo upływu godzin i
kilometrów. Na szczęście Phantom znalazł wyjście z sytuacji, zanim
zamordowaliśmy gnojka. Zwiększył tempo marszu, aż małe bydlę straciło dech i
zostało trochę z tyłu. W samą porę bo Awari zaczęły już pękać naczynka
krwionośne pod kontaktami a z gardła dobywać mordercze dźwięki.
Na sam koniec wpadliśmy biegiem
na przystanek autobusowy w Kościerzynie, dzięki czemu mogliśmy wrócić do domu w
ekscytującym towarzystwie kierowcy - psychopaty. Zapachniało Lynch’em i
zagubioną autostradą. Noc, wąska, zużyta droga i autobus rozwijający prędkość
światła. Drzewa na poboczach zlewały się w jedną, jasną linię, wóz przechylał
się miękko na boki a kierowca bombowca ziewał rozkosznie a szeroko.
U nas zaś padał deszcz, dom
czekał z rozwartymi paszczękami a ojciec krążył za drzwiami jak sęp i
zastanawiał się co chcieć. Nie czekałem, zapadłem w sen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz