Leżę, nie mogę drgnąć. Nie mogę wstać. Ból czai się gdzieś w
środku jak snajper wyczekujący aż wychylę głowę poza krawędź okopu. Jestem
poprzeszywany błyskawicami cierpienia, nabita na pordzewiałe gwoździe bryła
mięsa. Ciężki, zwalisty, bezużyteczny.
Nie mogę drgnąć, nie mogę się podnieść. Jestem wyspą pośród
oceanu bólu, skowyt przepływa przeze mnie, uderza w przybrzeżne skały falami
drgawek, wymywając ze mnie człowieczeństwo. Wyję i klnę. Klnę Boga, klnę
siebie, choć raczej żaden z nas chyba nie zasłużył na tę ślepą nienawiść.
Wszystko jest konsekwencją. To logiczne, że sam sprawiłem sobie ten ból, nikt
nie jest w stanie nas skrzywdzić jak my sami.
Nie! Nie zasłużyłem na ten bezmiar beznadziei, wiecznego
kołtunu szarości bez światła na końcu tunelu.
Jest mi gorąco. Leżę na brzuchu i mój własny ciężar powoli
pozbawia mnie powietrza. Tracę myśli, okradany z życia, czuję jak wycieka ze
mnie instynkt. Leniwie zastanawiam się czy mam jeszcze dość siły by zwlec się
stąd na podłogę i popełznąć by umrzeć gdzie indziej.
Chyba nie dam rady iść do kościoła, złamię dane słowo i Bóg będzie
mógł zakończyć świat.
Jestem jak brzydki motyl przykuty szpilką do sukna jak Frida
rozpięta na strunie strzaskanego kręgosłupa.
Bez możliwego końca, wśród mijających powoli godzin modlę
się o ognisty deszcz.
Za ich plecami, na szkolnym
parkingu siedzi Christine
czekając na zmierzch
(King)
*
Przetrwasz to oblężenie i znów ruszysz przez noc. Jest jeden niezdobyty bastion - umysł. Jego nie można poddać. Wkrótce odwiedzę Cię w niedoli.
OdpowiedzUsuń