No
dobra, kto nie uzbroił
swojej
stacji kosmicznej?
(Iron
Sky)
Dwa
wstrząsy. "Iron Sky" spodziewana radosna komedia sf mrozi
końcówką duszę i dzwoni w zamienionych w porcelanę kościach.
Skandynaw, który to nakręcił, zrobił to ze składek internautów
i sponsorów i widać, że nie zrobił tego dla kasy czy sławy, ale
dlatego, że chciał. Scenariusz nie ma hoolywoodzkiej liniowości,
efekty liczne, ale jako wyraźne tło. I szczerze mówiąc wcale się
nie dziwię, że ma tak złe recenzje w Stanach i na naszych
rodzimych forach pasjonatów Street dance 33 czy sekciarzy
celebrujące dylematy ekranowego Petera Parkera - półowada
transwestyty. Naprawdę nie sądziłem, że wyjdę z tego filmu
zamyślony, no ale w końcu to naprawdę dobra opowieść, o tym że
nawet najbardziej zabójcza ideologia nie jest tak niebezpieczna jak
zwykła głupota i chciwość.
Najwyraźniej
było mi mało choć już i tak wędrowałem przez świat z lekka
przybity, w każdym razie przeczytałem sobie jeszcze "Przejście"
Connie Willis. Ośmiusetstronową cegłę kryształowej bogini
literatury. Kobieta pisze tak intensywnie, że pękają flaki i topią
się zęby. Człowiek nie chce tego czytać, chce wyjść, chce spać,
ale nie może się oderwać, a po przewróceniu ostatniej strony wyje
z nieskończonej tęsknoty pod pustym niebem...
Poza
tym chodzę co wieczór na próby do kościoła, wyśpiewuję hymny
jak w "Sensie życia" i notorycznie zapominam kwestie,
które będę miał wybełkotać, gdy biszop będzie mnie smerał w
czasie bierzmowania.
-
Mam spowiedź i muszę zrobić
rachunek
sumienia, ale co ja mam
tam
powiedzieć, przecież jestem
bezgrzeszny.
-
Pycha, to po pierwsze...
(My)
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz