Wszyscy
chcą naszego dobra
Więc
nie dajmy go sobie zabrać
(skądś)
Kolejny
dzień pracy. Pył osiadający na szkle, kolejne kilometry pchania
przez hale trzydziestokilowej zamiatarki, a potem noc. Szalona jazda
przez ciemność granatowym mikrusem Dana, gdy na każdym zakręcie
przetacza się z grzechotem z tyłu 300 kilo sprzętu.
Noc
była ciepła. Mocny wiatr dotykał skóry dając oparcie w
powietrzu. Zmęczenie rozrzedzało rzeczywistość, rwąc obrazy i
odkładając się popękaną tęczą w kącikach oczu. Wtoczyliśmy
się po omacku na parking Hotelu Marina.
Gdy
miałem parę lat moi starci wiecznie zajęci sobą oddawali mnie w
ręce lokatorek. Dziewczyny płaciły trochę mniej opiekując się
mną. Jedna z nich nazywała się Kaśka i usilnie poszukiwała męża,
Greka albo Szweda. Jej terytorium łowieckie obejmowało co lepsze
hotele i restauracje, a ja siła rzeczy wędrowałem tam za nią,
grymasząc na tatary i dewolaje w czasach, gdy ludzie stali w
dwunastogodzinnych kolejkach po mięso. Chodziłem po pokładach
obcych statków, myszkowałem w ładowniach, znałem jak własną
kieszeń przesycone siermiężnym, komunistycznym blichtrem korytarze
hoteli Posejdon i Marina. Patrzyłem na maleńki świat z najwyższych
pięter Hotelu Hevelius. Pociłem się w saunach i taplałem się w
basenach, wlepiałem rozszerzone ślepia w klocki Lego i samochody
Burago w hotelowych Peweksach. Chodziłem do kina na filmy dla
„dorosłych” i wdychałem zapach spoconych kroczy i mokrych
koronek w Night clubach.
Cinkciarze
i ubecy pod przykrywką mówili mi cześć, recepcjoniści chowali
dla mnie cukierki a mewy ruszające w noc głaskały mnie po głowie.
Ale
w końcu nadeszła noc, a wraz z nocą stanąłem ponownie u wrót
dawno umarłego świata. Ruiny rozciągały się przede mną w
świetle gwiazd. A ja obładowany sprzętem i chemią wkroczyłem w
tę porzuconą ponad 25 lat temu przestrzeń. Pierwszy krok sprawił
niemal fizyczny opór.
To
była gęsta noc. Wkraczaliśmy w gorące i wilgotne bebechy hotelu,
który zamarzł w czasie i przez ćwierć wieku niemal się nie
zmienił. Nocna robota, syzyfowa beznadzieja. Skazani na klęskę nim
jeszcze czegokolwiek dotknęliśmy. 32 stopnie ciepła, wilgotność
100% ziejące z otwartych saun i pomieszczeń masażu. Nieustające
ciurkanie strumyczków w basenie o 4:40 nad ranem szarpało nerwy jak
lawa bibułę. Niewyłączalne radio, do świtu niemal znienawidziłem
Adele. Tachaliśmy meble i donice, bawiliśmy się elektroniczną
wagą, brnęliśmy ze sprzętem przez pół kilometra komunistycznych
kafelków, typu wojskowego (takich porowatych, co to koty musiały
szorować szczoteczkami do zębów) nie mytych chyba porządnie od
położenia w latach osiemdziesiątych. Brnęliśmy w oparach kwasu,
laliśmy zasady a efekt był mniej więcej taki jakby omieść
miotełką do kurzu ikarusa w czasie odwilży. Gdy wydobywaliśmy się
z betonowych kiszek korytarzy na zewnątrz, wychodziliśmy na chłodne
powietrze przedświtu z przeświadczeniem, że nie zrobiliśmy nic.
Zrzuciliśmy
jeszcze graty na 3żaglach, przerażając śmiertelnie ochroniarzy.
Nie
było sensu się kłaść. Coś zjadłem, zajrzałem w net i wziąłem
się za sobotnie porządki, potem pędem do kościółka, gdzie
zagłębialiśmy się w przestwory Herbiki, Septuaginty i Wulgaty.
Kontynuując
tak dobrze zaczęty dzień zaszyłem się na godzinę w Empiku.
Policzyłem sobie ile kasy wydam w tym miesiącu na ksiązki,
pogadałem z dziewczynami i kupiłem złoty model Delage D8120, który
jest śliczny jak coś co kobieta trzyma w torebce, by czasem to
wyjmować i pogłaskać.
Spenetrowałem
kawałek Miasta z aparatem. Wlazłem na teren wykopalisk, gdzie
stanie Muzeum II Wojny. Pospacerowałem wydartymi ziemi, brukowanymi
ulicami, po których nikt nie chodził od 70 lat. Akurat tego dnia
zamknęli działającą tu od 30 lat wielką pętlę. Na koniec zaś
pomknąłem po City Forum na Marsz Puszczalskich, gdzie więcej niż
puszczalskich było fotoreporterów, dziennikarzy i telewizji. Swoją
drogę więcej też było chyba facetów, którzy przyszli popatrzeć
na wyzywająco ubrane laski. Spotkałem tam oczywiście Krzysia oraz
jedynkę na listach SLD wręczającą ulotki. Dziewczyny wyruszył
zbawiać świat a ja wylądowałem w końcu w domu. Od dawna nie
smakował mi tak obiad.
Myśląc
o biedzie umacnia się ją.
Biedni
nie potrzebują dobroczynności,
Potrzebują
inspiracji
(skądś)
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz