niedziela, 2 października 2011

Niechaj Bóg wyprostuje nam sny

Wszyscy chcą naszego dobra
Więc nie dajmy go sobie zabrać

(skądś)

Kolejny dzień pracy. Pył osiadający na szkle, kolejne kilometry pchania przez hale trzydziestokilowej zamiatarki, a potem noc. Szalona jazda przez ciemność granatowym mikrusem Dana, gdy na każdym zakręcie przetacza się z grzechotem z tyłu 300 kilo sprzętu.
Noc była ciepła. Mocny wiatr dotykał skóry dając oparcie w powietrzu. Zmęczenie rozrzedzało rzeczywistość, rwąc obrazy i odkładając się popękaną tęczą w kącikach oczu. Wtoczyliśmy się po omacku na parking Hotelu Marina.
Gdy miałem parę lat moi starci wiecznie zajęci sobą oddawali mnie w ręce lokatorek. Dziewczyny płaciły trochę mniej opiekując się mną. Jedna z nich nazywała się Kaśka i usilnie poszukiwała męża, Greka albo Szweda. Jej terytorium łowieckie obejmowało co lepsze hotele i restauracje, a ja siła rzeczy wędrowałem tam za nią, grymasząc na tatary i dewolaje w czasach, gdy ludzie stali w dwunastogodzinnych kolejkach po mięso. Chodziłem po pokładach obcych statków, myszkowałem w ładowniach, znałem jak własną kieszeń przesycone siermiężnym, komunistycznym blichtrem korytarze hoteli Posejdon i Marina. Patrzyłem na maleńki świat z najwyższych pięter Hotelu Hevelius. Pociłem się w saunach i taplałem się w basenach, wlepiałem rozszerzone ślepia w klocki Lego i samochody Burago w hotelowych Peweksach. Chodziłem do kina na filmy dla „dorosłych” i wdychałem zapach spoconych kroczy i mokrych koronek w Night clubach.
Cinkciarze i ubecy pod przykrywką mówili mi cześć, recepcjoniści chowali dla mnie cukierki a mewy ruszające w noc głaskały mnie po głowie.
Ale w końcu nadeszła noc, a wraz z nocą stanąłem ponownie u wrót dawno umarłego świata. Ruiny rozciągały się przede mną w świetle gwiazd. A ja obładowany sprzętem i chemią wkroczyłem w tę porzuconą ponad 25 lat temu przestrzeń. Pierwszy krok sprawił niemal fizyczny opór.
To była gęsta noc. Wkraczaliśmy w gorące i wilgotne bebechy hotelu, który zamarzł w czasie i przez ćwierć wieku niemal się nie zmienił. Nocna robota, syzyfowa beznadzieja. Skazani na klęskę nim jeszcze czegokolwiek dotknęliśmy. 32 stopnie ciepła, wilgotność 100% ziejące z otwartych saun i pomieszczeń masażu. Nieustające ciurkanie strumyczków w basenie o 4:40 nad ranem szarpało nerwy jak lawa bibułę. Niewyłączalne radio, do świtu niemal znienawidziłem Adele. Tachaliśmy meble i donice, bawiliśmy się elektroniczną wagą, brnęliśmy ze sprzętem przez pół kilometra komunistycznych kafelków, typu wojskowego (takich porowatych, co to koty musiały szorować szczoteczkami do zębów) nie mytych chyba porządnie od położenia w latach osiemdziesiątych. Brnęliśmy w oparach kwasu, laliśmy zasady a efekt był mniej więcej taki jakby omieść miotełką do kurzu ikarusa w czasie odwilży. Gdy wydobywaliśmy się z betonowych kiszek korytarzy na zewnątrz, wychodziliśmy na chłodne powietrze przedświtu z przeświadczeniem, że nie zrobiliśmy nic.
Zrzuciliśmy jeszcze graty na 3żaglach, przerażając śmiertelnie ochroniarzy.
Nie było sensu się kłaść. Coś zjadłem, zajrzałem w net i wziąłem się za sobotnie porządki, potem pędem do kościółka, gdzie zagłębialiśmy się w przestwory Herbiki, Septuaginty i Wulgaty.
Kontynuując tak dobrze zaczęty dzień zaszyłem się na godzinę w Empiku. Policzyłem sobie ile kasy wydam w tym miesiącu na ksiązki, pogadałem z dziewczynami i kupiłem złoty model Delage D8120, który jest śliczny jak coś co kobieta trzyma w torebce, by czasem to wyjmować i pogłaskać.
Spenetrowałem kawałek Miasta z aparatem. Wlazłem na teren wykopalisk, gdzie stanie Muzeum II Wojny. Pospacerowałem wydartymi ziemi, brukowanymi ulicami, po których nikt nie chodził od 70 lat. Akurat tego dnia zamknęli działającą tu od 30 lat wielką pętlę. Na koniec zaś pomknąłem po City Forum na Marsz Puszczalskich, gdzie więcej niż puszczalskich było fotoreporterów, dziennikarzy i telewizji. Swoją drogę więcej też było chyba facetów, którzy przyszli popatrzeć na wyzywająco ubrane laski. Spotkałem tam oczywiście Krzysia oraz jedynkę na listach SLD wręczającą ulotki. Dziewczyny wyruszył zbawiać świat a ja wylądowałem w końcu w domu. Od dawna nie smakował mi tak obiad.

Myśląc o biedzie umacnia się ją.
Biedni nie potrzebują dobroczynności,
Potrzebują inspiracji

(skądś)

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz