wtorek, 2 sierpnia 2005

Boże, zaczekaj na mnie!


By stać się czymś innym niż jesteśmy,
musimy mieć świadomość tego czym jesteśmy.
(cyt)

W nocy rysowałem kolorowe kobiety. Rysowałem całą noc w nadziei, że w dzień się dobrze sprzedadzą i dadzą mi na sobie dobrze zarobić - taki ze mnie natchniony alfons. Trochę mi ich szkoda. Zawsze mi szkoda sprzedawanych rysunków. W każdy z nich przelewam część siebie. Kto wie czy tą nie lepszą.
Teraz w obliczu tego nad wyraz rzeczywistego poranka szprycuję się wysokooktanową kawą, której krople topią mi politurę na stole. Blask słońca odbija się we mnie tysięcznym echem, a błękit zalewa mi oczy i wypełnia z miękkim chlupotem po brzegi. Za drzwiami starsi w milczeniu szykują się do dnia a, w radiu mówią, że odnieśliśmy kolejne, druzgoczące zwycięstwo w wojnie polsko - ruskiej, w jakimś warszawskim parku. Pewnie gdzieś tam na wschodzie grzeją już silniki by zbombardować nam Masłowską.
W mieście wybuchł Jarmark. Milion ludzi szczelnie wypełniło ulice. Trzeba znać miasto by móc się w miarę szybko poruszać. Ludzie kręcą się w upale jak oszalałe pszczoły. Szaleni rodzice pchają przez tłum wózki, nieuleczalni optymiści prowadzą rowery, jest tak ciasno, że robi się z 5 kroków na minutę. Rzeką suną powoli jachty i dostojne żaglowce. Co chwilę, gdzieś tam daleko, u wylotu ulicy widać przesuwające się wolno maszty. Pachnie tysiąc potraw, tu skwierczą ziemniaki, tam bulgocze gęsty gulasz, dalej grubo smarują domowym smalcem wielkie kromy wiejskiego chleba i wciskają w dłoń kiszony ogórek. W słońcu skrzą się lizaki, pachną prażonym karmelem robione na miejscu cukierki. Na Zielonym Moście puchate zwierzęce skóry i smród smażonych ryb, pod Kościołem mariackim równe rzędy noży z białej stali i wielki bochen chleba, który jak co roku powrócił z zimowiska. Kiedyś wam opowiem, jak urządziliśmy wyprawę do „Miejsca gdzie zimują chleby”. Obrazy, zbiory, broń, meble, porcelana. Zobaczyłem tam stary sekretarzyk w którym się zakochałem.
Wczoraj powróciło moje drapieżne Maleństwo. Zbielały jej włoski, skóra pociemniała od naturalnej opalenizny. Takiej niespecjalnej, którą łapie się w ruchu, a która pachnie słońcem i wiatrem. Zawsze śmieszyli mnie ludzie opalający się w solarium, nie dość, że to cholernie szkodliwe i po jakimś czasie niszczy nieodwołalnie skórę, to do tego wygląda sztucznie, jak jakieś plastikowe ubranie, którego nie można zdjąć.
Dobra, dobra już nie zrzędzę. Spać mi się chce, a tu dopiero 8 dochodzi i właściwie dopiero zaczyna się dzień. Idę, cholera, idę stawić mu czoła.

Radość, to mieć kogoś kto namydli ci plecy.
Szczęście - to umieć to zrobić samemu.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz