czwartek, 29 marca 2007

Zmarnowane potencjały


Dlaczego wszystko jest takie
ważne, mimo że znika?

Lady Pazurek wraz z resztą swojej grupy ma teraz powierzchniówki. Znaczy się łażą z lekka niezbornym stadem, pośród świeżo zaoranych pół, w okolicach Masłowskatown i wypatrują modre ślepia w poszukiwaniu odprysków obrobionego krzemienia tudzież kawałka ceramiki. Po każdym zbiorze oddają swoje znaleziska Panu Doktorowi, który przegląda je, klasyfikuje i oznacza ewentualne stanowiska do przyszłego rozkopania.
Za pierwszym razem przynieśli stertę przeróżności od cegieł poczynając na psich kościach kończąc. Doktor tłumaczył im, co zbierać a co nie, a asystowała mu grupa drugoroczniaków patrząca na amatorów z wyżyn swego doświadczenia...
- A skąd tu się wzięła ta współczesna porcelana?
- A to pewnie ktoś wrzucił do szamba...
Do twarzy pozostają przylepione z lekka histeryczne uśmiechy, co niektórzy ocierają dyskretnie ręce o spodnie...
Wczoraj w Herbaciarni Dan wyjął z brezentu swoją niebieską gitarę i zaczął śpiewać własne piosenki. Byłem pod wrażeniem. Nie co dzień widzi się skalda przy pracy. Jestem chory, mózg gotował mi się z gorączki i miałem nieopanowaną ochotę uciec do domu i zwinąć się w jakimś kącie, ale każda kolejna piosenka zatrzymywała mnie na miejscu. Sącząc do świata magię wędrownych minstreli. Nigdy nie sądziłem, że spotkam coś takiego poza opowieścią. Słuchając piosenek o nożach, wodzie czy pętli zarzucanej na szyję Saddama, boleśnie odczuwałem maszynowość naszej obecnej kultury. Muzyka, teatr, poezja, wszystko to było nam kiedyś organicznie bliskie a teraz jest jakąś daleką, poróżowioną abstrakcją.
Choróbsko mną trzęsie. Siedzę przed ekranem u Zwierzów i zalewam IceTea żar, który przepala mi gardło. Przyjście tu, czy nawet wstawanie z łóżka było błędem, tym bardziej, że nie ma starszych i nikt nie zawracałby mi dupy. Mam jednak sporo sieciowych zaległości z paru ostatnich tygodni i nie potrafiłem jakoś usiedzieć w domu. Siedzę więc tutaj owinięty w swetry i zimową kurtkę i delektuję się obrazem Wyrazu "który”, w którym udało mi się popełnić trzy błędy.
Wczoraj w Herbaciarni pojawił się Sam Książę Ciemności Mixer, ponury jak samotna papużka nierozłączka miłośnik kolei i nieletnich dziewcząt. Wychynął z nikąd, wykazał się swą niezłomną chęć jakiejkolwiek konfrontacji, po czyn zapadł się w sobie w rogu, wytwarzając zapewne własne pole grawitacyjne ściągające okoliczne cząsteczki kurzu. Czasem przerażają mnie znaki upływającego czasu.

- Chodźmy do namiotu...
- Uprzedzam, wydaję z siebie
dzikie, kocie wrzaski.
- Wszystko tutaj wydaje z
siebie dzikie, kocie wrzaski.

(nie chcecie wiedzieć)

*

wtorek, 27 marca 2007

Bramasole


Nie chcielibyście rozzłościć
Wszechświata. Założę się,
Że rozgniewany wszechświat
Patrzyłby na was takim
Właśnie wzrokiem

(Gaiman)

Pogoda jest jak Jing Jang. Od strony słońca zalewa człowieka błogie ciepło, od strony cienia zaś wiatr przenika tysiącem lodowych sztyletów. Po południu wyrwałem się w końcu z wirów kurzu i łomotu SDSów i lądowałem na brzeźnieńskiej plaży, kawałek za molem. Ze względu na podnoszący się poziom morza, podwyższają tutaj plażę. Kawałek od brzegu stoi holownik i turbosprężarą pompuje piach z dna morskiego. Poziom plaży podniósł się miejscami ponad metr i piach schodzi ku wodzie wygodną do siedzenia krzywizną.
Idąc plażą minąłem parkę. On pełen powagi podtrzymujący sztywną ręką ją, długonogą, kroczącą przez głęboki piach w rolkach...
Kolory wokół są nowe i wiosenne. Puste jeszcze konary i gałęzie stają się w słońcu złote z lekką tylko sugestią zielonej mgiełki. Niebo i morze układają się pasami odcieni błękitu i kobaltu, ich styk jest zamglony i brązowawy od mgły albo pyłu. Prawie jak wtedy, gdy na Ukrainie płonęły lasy i wszystko miało odcień starego złota.
Redę zasiedlają pękate tankowce węszące miejsce przy pirsach paliwowych.
Siedząc na plaży kończę „Pod słońcem Toskani”, która okazała się książką zaskakująco inną niż się spodziewałem, czytając ją byłem ciągle permanentnie głodny.
Wiosna wyroiła się na plażę obłapującymi się parkami. Zza horyzontu jak w starych opowieściach albo obrazach romantyków wynurzyły się białe maszty. Starałem się nie dotykać nowego piasku gołą skórą. Na dnie naszego cudownego morza jest przecież wszystko: wszelkie znane i kilka nieznanych przejawów chemii, szpitalne odpady, nawozy, ścieki czy też czarne kryształki iperytu. Piach wokół wydziela lekko chemiczny zapach, jest bardziej gruboziarnisty od starego. Jakaś para całując się przewraca się obok i toczy pośród połyskliwych ziarenek. Fale odkosu docierają do brzegu w chwili, gdy żaglowiec znika już w wejściu do portu dwa kilo dalej. Stąd wygląda jak Pogoria ale równie dobrze może to być jakiś Niemiec czy Holender.
Weekend upłynął nam pod znakiem Bajki z dzieciątkiem. Udokumentowały to rozliczne zdjęcia pstrykane z przerażającym entuzjazmem przez Awari i Lenn. Igor, dzieć spokojny i zrównoważony przetrwał ckliwości rozlicznych „ciotek” a także moją tymczasową opiekę. Najfajniej było, gdy Baj oddaliła się przewinąć to spokojne i porządne dziecko do kibelka w Herbaciarni. Po chwili rozległy się stamtąd nieludzkie ryki i łomoty. Coś jak w Jurassic Park, gdy opuszczano krowę do zagrody raptorów. Podobno Młodemu spodobała się akustyka.

*

sobota, 24 marca 2007

Obława


Okazało się, że to, co piszę nie uważa się za wiarygodne, a ludzie nie czytają mojego bloga, bo ma czarne tło i białe litery. Zawsze uważałem, że gdy człowiek podda się lenistwu i pozwoli by objęły nad nim władzę odruchy, przestaje być człowiekiem.
Spojrzenie z boku bywa zabójcze, tak jak w tych ostatnich ruskich „T”, gdzie jakiś as przestworzy tak rozmieścił pociski, że po trafieniu w burtę, czołg razem z załogą zamienia się w pochodnię.
Nie wiem czy chce mi się jeszcze pisać. Ostatnio ogarnia mnie wrażenie, że mój umysł produkuje wyłącznie gówno. Wciąż myślę o tym, że Pazurkowata źle wybrała i teraz będzie ponosić tego konsekwencje do końca, a przynajmniej przez lata. Powiem szczerze, gdybym był sam zacząłbym robić coś głupiego, widowiskowego i na granicy zniszczenia.
W tej chwili nie wiem, co by było dla mnie lepsze, ta wykastrowana egzystencja, gdy wszyscy tak się cieszą, że wyspokojniałem, dojrzałem i z każdym dniem bardziej stabilizuję się czy jakiś wariacki fajerwerk, który rozstrzeliłby mnie kolorami w powietrzu. Moja dusza wyje z głodu.

*

czwartek, 22 marca 2007

...i poczułem płomienie na końcach skrzydeł...


Rozum ma granice
wiara nie

Kiedyś przyjdzie ta marcowa noc, gdy wszystkie koty świata, po otrzymaniu odpowiedniego sygnału, położą się "swoim" ludziom na piersiach i na godzinę przed świtem, w ramach ostatecznego rozwiązania kwestii ludzkości, wyssą im ostatni oddech. Cały świat gorących kaloryferów i wygodnych kanap przypadnie godniejszym. Fakt ten z pewnością nastąpi w dzień po wynalezieniu automatycznego otwieracza do puszek, włączanego łapą.
Wczoraj opijaliśmy obronę Lennonki. Przedtem zaś spędziliśmy denerwujące 40 minut na korytarzu uniwerku. Pomiędzy Nami i Marzanem spoczywały na ławce bukiety kwiatów, wokół biegały jakieś postacie z niepokojem w oczach. Normalnie jak na porodówce.
Marzan chodzi jak golem, powoli i ostrożnie. Pokazywał nam zdjęcie blizny. To nie jest prosty, różowy paseczek jak na filmach o chirurgach, ta wygląda bardziej jakby szył ją Rambo. Marzan leży teraz oparty na poduchach w rogu, koszulę ma rozchełstaną, włos wzburzony a wzrok dziki. Wygląda jak archetypiczny poeta udrapowany na jakimś paryskim poddaszu w ostatniej fazie gruźlicy.
Zrobiliśmy sobie w czwórkę obiad w łóżku. Była zupa pomidorowo - papryczano - kurczacza, pasta czosnkowa z krakersami i paluszkami, ciasto, czekolady z chili i domestosem... znaczy się z limonką, wińsko i jedna, mała, niebieska tabletka przeciwbólowa dla mnie, która wyglądała jak viagra.
Potem jadąc tramwajem mieliśmy mnóstwo miejsca dla siebie.
Dziś wieczorem przyjeżdża Baj. Będziemy ją jutro poniewierać i wlec po mieście. A jak się zmęczy to ją spoimy i będziemy robić zdjęcia.

*

niedziela, 18 marca 2007

Pieśń czwarta


Co zostanie z tej zimy
- wypalony czajnik
śpiewający elegię
mały wilk żelazny

(Różycki)

Skowyt wiertarki, zapach rozpylonego drewna, wizg udręczonej blachy. Wiertła pełgające wiśniową poświatą w nawarstwiającej się szarości zmierzchu. Samotna kropla deszczu uderzająca z stratosferyczną prędkością w gorący metal, by zaraz z sykiem powrócić do nieba. Lady Pazurek wychodzi jak Pani Jeziora spośród falujących na wietrze kotar wieczoru. Dotyka, odzywa się we właściwych momentach, potrzebna jak nigdy. Zgrzyt żeliwnych stelaży stołów przed herbaciarnią, kipiącą od ciepła i światła. Jest piątek, jutro na rozszalałych grzbietach zachodnich wiatrów przybędzie sobota. Zakrzyczy pośród mosiężnych rynien i dachówek i porwie sprzed herbaciarni jeden z czterometrowych parasoli, zostawiając tylko ułamany, drewniany kikut. Marzec to u nas miesiąc sztormów.
W końcu kupiłem sobie Merkawę. Głaszczę jej klinowaty ryj, ślicznotka. Wzruszająca zabaweczka niespełnionych chłopców.
Dogania mnie sobota i uświadamiam sobie myjąc schody, płynem pachnącym schizoidalną cytryną, że przecież bohaterowie Waisera Dawidka nazywali się: Piotr, Paweł i Szymon a razem z nimi była Elka, którą skojarzyć można z Magdaleną. Grunt to refleks. A więc teoria o tym, że jest to książka o Bogu, który przybył na ziemię zniszczyć świat, ale się rozmyślił, znajduje potwierdzenie.

*

piątek, 16 marca 2007

Zoomorficzne kapcie


Z serii: rozmowy o kolczykowaniu.
- Zobacz przekułem sobie wątrobę,
tylko nie dotykaj, bo się zesram...

(Pewien Barman)

Lennonka mieszka teraz pod rodziną Jolanty Kwaśniewskiej, puszcza The Doors i Mansona, zasiedla przestrzeń pomiędzy stertami książek, półką pełną kotów, parującą kawą i chimeryczną pralką, o której można snuć mrożące krew w żyłach opowieści. Przed jej domem wokół pomnika Generała Maczka jeżdżą na rowerkach dzieciaki i krzyczą do siebie po niemiecku. Zu sznel! krzyczy ich matka z drzwi sklepu a ja wygrzewam się wraz z emerytami na wczesnowiosennym słońcu. W mojej skórze rozwija się i ginie milion komórek rakowych na minutę, tymczasem Lenn myśli o prawdziwym stole do kuchni i wozi do szpitala Marzanowi wafle i ptasie mleczko.
Wczoraj autobus linii 155 wjechał na przystanek w momencie, gdy poszukiwałem akurat miejsca, gdzie ewentualnie się zatrzymuje. Po 25 minutach jazdy byłem już niemal pewien, że minąłem orbitę księżyca, jądro ciemności, IV RP, horyzont zdarzeń i podążam właśnie w kierunku jakiejś bliżej nieokreślonej otchłani. Zresztą autobusem tak rzucało jakbyśmy rzeczywiście jechali aleją brukowaną dobrymi chęciami. Ta droga wstrząsnęłaby do głębi chyba nawet samym Humungusem - Ajatollachem Maszyn.
W końcu wyprzedziłem poranek i znalazłem się po drugiej stronie lustra. W miejscu gdzie nowe osiedla wyglądają jak wizualizacje komputerowe i przelewają się zza stoków stromych wzgórz niczym kolorowe fale, w głębokich kotlinach niebieszczą się bezczelnie jeziora a rynsztoki wzdłuż szosy zamieniają się w autentyczne górskie potoki.
Autobus zakończył trasę w wygwizdowie. Dosłownie. Miałem wrażenie, że wiatr za chwilę wywieje mi nerki. Wylecą na zewnątrz przez usta i będą powiewać na jakiś elastycznych rurkach. Sorry, mało snu.
Potem był dzień podróży, oczekiwań i drobnych robót. Dziecko Herbaciarza spało w nosidełku na pustej płaszczyźnie podłogi domu w stanie surowym. Padało na nie światło z przeszklonych drzwi balkonowych, za którymi z ziemi wychodzili robotnicy obładowani plastikowymi rurkami, niczym diabły udające się na wojnę, dźwigające komplet wyrzutni Ziemia - Powietrze.
Kluczenie samochodem pośród uliczek starówki, kobieta w obcisłej bieli, rozstawianie stołów i ławek koło herbaciarni, rozpinanie na wietrze czterometrowych parasoli, Rosjanka z płonącą chusteczką higieniczną, na koniec, brak dwóch złotych potrzebnych do skompletowania sumy, za którą mógłbym kupić Merkawę i lekkie szturchańce Pazurkowatej, która nieuchronnie zmierza ku comiesięcznej turbulencji. W GB uniewinnili kobietę, która w stanie napięcia przedmiesiączkowego zatłukła męża, zadając mu 43 ciosy patelnią, więc uważajcie panowie...
Wieczorem młody czarny kot wspinający się uparcie na drzewo, na którego gałęzi, przyglądając mu się cierpliwie stary biało szary kocur. Gdy Czarnuś w końcu dotarł na gałąź pełen siersiastego tryumfu, kocur wstał leniwie i w dwóch skokach znalazł się na ziemi.

Koniec to kłamczuch w
świecie nieskończoności

(Twardowski)

*

wtorek, 13 marca 2007

Void leży obok i też nie ma pomysłu na tytuł


Kot sióstr olewa miskę i pije wodę z akwarium z gupikami. Co na to gupiki trudno rzec, zapewne część hodowli schodzi im na zawał, czy co tam mają ryby. Na zewnątrz ciepło, przebiśniegi poszukują śniegu. Wysyłają z wiatrem listy płatków. Może za milion lat któryś znajdzie w Arktyce jakiś mackowaty archeolog. Ja czekam na Pazurkowatą i w sumie niewiele więcej. Brak mi zaczynu, świece iskrzą ale silniki nie chcą zapalić. Może powinienem zmienić paliwo.
Odczuwam dogłębny brak piwa.

*

czwartek, 8 marca 2007

W okowach łańcucha


Jurne, nienasycone laski o parujących udach i ostrych jak szpileczki ząbkach, zrzuciły na mnie łańcuszek, żądne mych mrocznych sekretów. A jako samiec subtelny i o ugodowej naturze nie odmówię przecież tak pięknym i niebezpiecznym istotom. A więc...

1

Z powodów tajemniczych i związanych zapewne ściśle z jakąś alternatywną dziecięcą logiką chowałem w różnych miejscach papierki po cukierkach. Może chodziło o likwidację śladów, kto wie. W każdym razie były wszędzie, nawet w gniazdkach. Odnajdywaliśmy je jeszcze przez długie lata w szczelinach parkietu i owinięte wokół żarówek.

2

W skutek zakładu, na obozie harcerskim, o mało nie odstrzeliłem z KBKSu denka od głowy drucha drużynowego. Zestrzeliłem mu czapkę gdy sennie podążał pogrążony w fałszywym poczuciu bezpieczeństwa za wałem strzelnicy. Zesłano mnie za to potem do kuchni polowej, którą spaliłem razem ze stojącą nieopodal kilkunastometrową sosną. Z nieznanych mi przyczyn nie chcieli mnie już potem w harcerstwie.

3

W podstawówce porwałem z piórnika Raka tubkę "znikającego atramentu" i ochlapałem nim od góry do dołu białą bluzkę Aśki Głowickiej. Jeszcze się śmiałem mówiąc: to zaraz zniknie, gdy dotarł do mnie bulgoczący rechot Raka, który z trudem wykrztuszał: ...on jest prawdziwy... Gdy Aśka wróciła z łazienki dostałem mokrą i z lekka siną bluzką w łeb.

4

Właściwie od kiedy zacząłem rysować aż do szkoły średniej rysowałem obrazki pornograficzne i sprzedawałem zaślinionym kolegom. Szczególną furorę robiły dzieła przedstawiające nauczycielki, co było powodem kilku spektakularnych, szkolnych śledztw. Na uwagę zasługuje fakt, że rysowałem z wyobraźni, bez jakiejś szczególnej znajomości anatomii, skutkiem czego kobiety w miejscach intymnych posiadały swego rodzaju wypustek z przecięciem, "bułeczkę" jak to określał nieodżałowany Tomcat. Idea kopulacji i pierwsze zdjęcia z Żołnierza Polskiego dogoniły mnie nieco później.

5

Nikt tak naprawdę nie wie, że moim ulubionym kolorem jest turkusowy.

Smacznego

*

wtorek, 6 marca 2007

Zapieki


Jeśli spytają was jak zginęłam,
odpowiedzcie: wściekła.

(Morgan)

Wiosna wypełnia powoli miasto. Wpływa miedzy domy temperaturą i tym pleśniowo-błotnym przedzapachem. Eksploduje pośród map taktycznych naszych myśli wybuchami pączków. Odbija się porozumiewawczo w kałużach.
Miałem pisać o czym innym, ale porzuciłem gdzies papiery i dyskietkę. Wyszedłem na powietrze i węszyłem nowe czasy na licznych budowach i w wykopach archeologicznych. Widziałem jak wyciągano z błota starą tokarkę.. Przedwojenne wygięcia i rzeźbienia ociekające breją. Wyglądła jak jakiś tragicznie pordzewiały dinozaur z ery transformersów.
W naszych wykopach wciąż mieszają się średniowieczne cegły z betonowymi stropami bunkrów.
Górą ulicą podąża Awatar okablowana mp3 playerem z pomykającą po kamieniach bruku rudą Zuzią. Za mną spoczywa Void spowijana w wielkiego pluszowego psa, co jakiś czas mówi coś do niego półszeptem o tylkotymniekochaniu. Ja czekam na Pazurkowatą i panoszę się na siostrzanym kompie. Przede mną pachną smakowicie stygnie zapiekanka, więc nie wróżę temu pisaniu zbyt długiej przyszłości. Zresztą właśnie nadciąga Awatar i zaraz mnie wypieprzy stąd razem z tą zapiekanką by w spokoju obejrzeć dwieściepiąty odcinek Naruto.

*

niedziela, 4 marca 2007

Grawitacja miłości


Morze się wycofało. Zwinęło w sobie. Mamy odpływ. Pełnia księżyca, rozsrebrza piasek jak jakąś niesamowitą, napuszoną sierść. Plaża szersza o niemal 10 metrów, przypomina wielki, srebrzysty pas startowy ułożony wśród nocy specjalnie dla naszych marzeń. Piątek wieczór, rozbrzmiewa młodością skumulowaną pośród ciasnych uliczek Brzeźna. Nocami poruszam się na słuch unikając nieodpowiednich bram.
Wysoko nad Sopotem, lśnią, niczym jakiś postmodernistyczny gwiazdozbiór, światła sztucznie ośnieżanego stoku narciarskiego. Odpływ oznacza plażę tysiącem rew, płytkich jeziorek, pokręconych jęzorów piasku wybiegających daleko w spokojne morze.
Idziemy pośród ciemności po morskim dnie. Trzymając się za ręce przekraczamy kolejne linie drobnych muszelek. Wyglądają jak jakiś przedziwny marmur. Pośród tego całego srebra czujemy się, jakbyśmy wędrowali po gładkiej skórze jakiegoś monstrualnego, uśpionego zwierzęcia. Wokół gładkie mięśnie nieba i wody prężą się pośród ścięgien światła. Światło przenika je i odbija się echem pośród zwapniałych kości świata.
Wokół są ludzie, w samym Brzeźnie kilkadziesiąt tysięcy, ale morze, plaża i księżyc dają nam moment absolutnej prywatności. Ciepły kąt wyrwany z czasoprzestrzennej tkanki rzeczywistości, podpisany przez Boga naszymi inicjałami.
Pozwalam Lady Pazurek na zarządzanie tym czasem. Słucham z przyjemnością jej słów, strona, którą rzadko okazuję ludziom. Zwykle to ja odczuwam potrzebę mówienia. Moje systemy obronne zalewają ludzi potopem słów, nim ci zdążą pomyśleć. Każdy musi zostać spacyfikowany, rozstrzelany przymiotnikami, zatopiony w krystaliczną masę treści.
Mała opowiada, noc, światło i plaża rozbrzmiewają we mnie „Strange love” Depeszów i „Faraway” Apocalipticy. Zaraz skręcimy, by wkroczyć w Miasto. Poczujemy pod stopami beton i zrekonfigurujemy nasz cel jako tramwajowy przystanek. Z każdym krokiem opadać z nas będzie księżycowa mgiełka, skoncentrujemy się na rzeczywistości. Gdy Pazurkowata wstąpi do rozżarzonego żółto bursztynu pojazdu, cały już będę pożegnaniem.

*

czwartek, 1 marca 2007

Całe życie walczyłem o coś co mnie zabija


...a potem poruszyło się niebo, jak
ogromne, rozzłoszczone zwierze pod-
noszące się z legowiska.

(D. Adams)

Wolność pachnie zimnem i lekkim śladem stęchlizny z dna starej szafy. Lalki samotnieją w ciemnych kątach, niewypowiedziane armie ukryte pod łóżkiem pośród szykan z klocków lego. Miniaturowe samoloty, niosące w lukach śmiercionośny ładunek butaprenu, śpią na szafie pośród obłoków kurzu, jak to zauważył kiedyś pewien poeta. Na zewnątrz stalowoskrzydły, pan klimatu, trzepocze się w splotach wiatru ponad ciałem matki. Ciało jest wielkie, brudne i zmęczone. Oblazły je hałaśliwe pasożyty mające pazury, zęby i umysły zdolne do tworzenia bomb atomowych. Matka porusza się lekko w półśnie, na krawędzi przebudzenia. Niemalże gotowa by się podrapać.
Dwaj bracia upadną, jak wspomina Nostradamus, a z nimi Ziobro, ulubiony ostatnio przez Lady Senyszyn. Gołębie strzelają w powietrzu emaliowanymi skrzydełkami. Lud zaludni latarnie Alei Jerozolimskich wiszącymi ciałami sprzeniewierców. Szakale będą ścigane nago ulicami Warszawy. Zdrajcy zrzucani ze zbocza Skały Pałacu Kultury i Nauki, nad którego wejściem w mrocznych wnękach kryją się gołębie cmentarze i Józef Stalin przykryty na wieczność stalową płytą.
Jest przeraźliwie mokro. Trą mi o siebie przemoczone kości, parcieją i wyciągają niczym stare szmaty, zawilgotniałe mięśnie. Czuję się jak strach na wróble, wokół mnie wiatr czasów obija się o błotniste pole. Lepkie grudki ziemi rozsypują się w sekundy. W domu omijamy się i milczymy. Czasem przebiegnie przemoczony, zdziczały pies.
Pazurkowata grzeje się o moje dłonie, moja spazerniała dusza grzeje się przy świetle Pazurkowatej. Z każdym dniem dopasowywujemy do siebie kolejny z miliona naszych puzzli. Razem tworzymy kompletną układankę. Moja noc pasuje doskonale do jej dnia.
Z ogromnej ilości nieba nade mną zaczyna padać deszcz. Akurat zostawiłem gdzieś czapkę. To będzie długa droga do domu.

*