Jesień. Wiatr. Morze jeży się
szarą sierścią. Koniec świata odcięty płotem. „Ogrodzili mój świat”, powiedział
Marzan dawno temu pośród wzgórz. Patrzę przez metalową sieć na schody
prowadzące ku wodzie. Gdy kiedyś zszedłem po nich i spojrzałem w dół,
zobaczyłem gwiazdy. Gwiazdy w dole, gwiazdy w górze. Koniec świata w Brzeźnie,
jak czarny kontrapunkt w mojej głowie albo obrazach Beksińskiego.
Piotruś Pan w czerwieni. Jesień w
Nibylandii. Spadające liście i szkielety syren na obmywanej oleistymi falami
plaży. Martwy krokodyl i strzaskany budzik. Rower przemocy Batemana. Siny
Ulster i doskonałość zamrożona w ostatecznym, krwawym punkcie na zawsze. Mój
stary płaszcz ma w sobie zaklęte duchy. Jest praktycznie pozbawiony guzików i
cały w szwach. Mięknie od deszczu, jest gładki i chłodny w dotyku. Jest ciężki,
a w kieszeniach ma horyzont nieprawdopodobieństwa i włochatego pająka.
Jesień. Płaszcz. Wczesny mrok.
Duchy wyciskane północnym wiatrem z mokrej skóry. Znów w mojej duszy gra Faith
no more, Sisters of mercy, Manson, Tiamat. Therion, Rammstein i Closterkeler.
Metallica znów ma swoją walkę na wzgórzu. Księżyc wyrywa się nagle spośród
poszarpanych chmur, maluje ich brzegi platyną a ja słyszę Moonspell i Dimu
Borgir.
Słyszę pieśni Kata, o
najgłupszych słowach na świecie, które połączone z muzyką i nocą rozrywają
duszę na strzępy.
Księżyc zachodzi, ale na mojej
twarzy, tak jak w twarzy Piotrusia Pana, pozostaje coś księżycowego. Srebrzysta
bladość. Księżycowa opalenizna.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz