Od powrotu z Mławy schodzi mi
energia. Snuję się przez skrzyżowania życia, których normalnie niezauważyłbym w
biegu. Kisną dalsze wakacyjne plany, Warszawa, Toruń, rejs na Hel, Rysy, Góry
Sowie... nie mam siły powlec się do pokoju obok, by ściszyć radio.
W niedziele mokrzy po dno,
wplątani w szare girlandy deszczu dotarliśmy na Stogi. Do Krzyśków. Ich rodzice
regenerowali nas barszczem i kiłbasą białą. Kuchnia rozbrzmiewała rozmowami i
pachniała ciepłem.
Dom Krzyśka to takie małe miasto,
zlepek budynków i przybudówek, podwórek w podwórkach, pordzewiałych maszyn,
placów i warsztatów. Jest tu też dość niesamowity ogród matki Krzyśka
opierający się o kręgosłóp kanału. Dalej szerokie łąki i horyzont zamknięty
metalowym potworem żygającej w niebo ogniem rafinerii.
Po przedostaniu się przez
labirynt korytarzy upakowaliśmy się w jednej z piwnic, w towarzystwie dwóch
syczących gofrownic. Za oknem szumiał deszcz a my laliśmy po gorących waflach
konfiturami, bitą śmietaną i czakoladą z miętą.
Nocą, bez biletów, mknąłem
tramwajem, patrzac na swiatła i rozmazane, nocne plamy drzew. A potem spałem,
wreszcie więcej niz 4h. Ostatno ciągle chce mi się spać.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz