Gdzieś za Chełmem i orbitą
księżyca jest dawna osada, a obecna dzielnica Ujeścisko. Skupiona nad stawem,
przeglądająca się w jego powierzchni, zieleni się na horyzoncie kłębami drzew i
błyska czerwienią dachówek. Wokół ciągną się budujące się osiedla i wielki
cmentarz łostowicki. Wygląda jak wyspa.
Idzie się tam szerokim, sztucznie
stworzonym wąwozem, przebitym przez wzgórza. Z dwóch stron zamykają go jezdnie,
w środku natomiast jest wielki pas zieleni, na którym optymistycznie nastawieni
do życia planiści z lat siedemdziesiątych przewidzieli linie tramwajowe. Coś
niesamowitego, całymi kilometrami ciągną się słupy na trakcje, mosty i kładki dla
pieszych prowadzące do nieistniejących przystanków. Środkiem szerokiego pasa
trawy wiedzie ścieżka wydeptana przez zdenerwowane pokolenia, bo o chodnikach
też jakoś zapomniano. Trasa prowadzi cały czas do góry i gdy się brnie po niej
w tym upale wynurzające się zza szczytu zielone Ujeścisko wygląda jak
zbawienie.
Chodzę tam teraz codziennie,
porwany przez siłę odśrodkową wizji Herbaciarza, który tam pośród budujących
się osiedli postanowił mieć sklep. Ten sklep składam własnymi, cholernymi
rękami.
Miałem tu dziś opisać perypetie i
przygody jakie spotkały mnie dotychczas na placu boju, ale wstęp mi się jakoś
rozrósł a i nastrój zrobił się inny. Myślę, że to ten koniec tygodnia, gdy mogę
wreszcie nie wstawać o piątej, gdy wreszcie coś zjem, na niczym nie będę się
bujał i nareszcie będę mógł do końca zmyć z siebie pył. Zrozumcie ja nie
narzekam, koniec tygodnia to dla budowlańców tradycyjny czas nostalgii... i
piwa.
A więc o jałowcu i porażeniu
prądem będzie kiedy indziej. Ciao!
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz