Z braku ręczników wycieram się po
robocie podpaskami marki bella, pozostałymi po jakiś prehistorycznych
ekspedientkach.
Temperatura na wybrzeżu dochodzi
do 42 stopni, a sklep składa się głównie z okien. Przemykam z jednej chmury
cekolowego pyłu w drugą, wszlifuwowując większe i mniejsze białe łatki w ściany
i przecinając, co i rusz układające się w wirujących drobinach pyłu smugi
światła.
Ktokolwiek miał ten sklep
wcześniej oddawał się zapewne egzystencjonalnym przemyśleniom i mrocznym
fascynacjom. Pasjami rozmieszczał na ścianach haki, obscenicznie prężące się
kołki i różne tajemniczo powkręcane śrubki. Kable wijące się w ścianach i na
nich, to pojawiające się to znikające. Kluczące, krzyżujące się z innymi
kablami i podążające w różnych tajemniczych kierunkach. Często z zapartym tchem
śledzimy jakiś przewód, by dowiedzieć się dokąd podąża. Często nie dowiadujemy
się.
...wybaczcie na moment,
potrzebuję Nightwish...
...ok, już jestem. Otóż w zbożnym
dziele doprowadzenia ścian do śnieżnej gładzi musiałem także przyciąć,
zaizolować i zamurować kilka kabli. Odłączyłem wszystko, co się dało i zabrałem
do roboty. W dwóch kablach nie było prądu. W trzecim był. Najwyraźniej
zakurzonymi ślepiami nie dostrzegłem migania próbnika, za to następne mignięcie
i owszem, dostrzegłem. Kabel trzymany przeze mnie w garści szerokiej a
serdecznej pizdnął z hukiem, zalewając pomieszczenie różową poświatą, a ja
zostałem z osmoloną centymetrową szczerbą w ostrzu ze szwedzkiej stali.
W tej okolicy pozostałem dzięki
mojej paranoi, która kazała mi podłożyć sobie pod nogi gumową wycieraczkę.
Najfajniej jest jednak przy
robieniu fasady. Front sklepu biegnie nad prywatnym ogródkiem, obsadzonym gęsto
kwiatami i dużymi, solidnymi i zapewne chorymi na wściekliznę krzakami jałowca.
Ziemia jest tam żyzna i pulchna, a pod samą ścianą ciągnie się zaś
pobrzmiewająca echem otchłań, prowadząca gdzieś w dół. Sami więc rozumiecie, że
staram się nie upuszczać narzędzi.
Z tego frontu musiałem pościągać
reklamy i szyldy, a z okiem pół miliona rwących się nalepek. Gdy sapiąc,
bujałem się na drabinie z szyldem Liptona na grzbiecie, ludzie zebrali się w
grupkę i bili brawo.
Czas upływa mi więc wesoło i
pożytecznie. Potańczyłem sobie z amperami, postepowałem ze stalową drabiną w
ramionach, pośród tulipanów, a igły jałowca i zirytowane pająki wytrząsałem
sobie z gaci jeszcze przez dwie godziny.
Najfajniej jednak było przy
ściąganiu głównego szyldu. Drabinę trudno postawić, bo wszędzie są krzaki.
Musiałem wiec ją oprzeć o belkę nad oknem. Gdy juz znalazłem się na wysokości 3,5 metra , drabina
postanowiła się zapaść z jednej strony.
Z pewną fascynacja obserwowałem
jak góra drabiny zaczyna się zsuwać z belki i zdążać ku niechybnej krawędzi, a
dalej ku wielkiej, przyciemnianej szybie. Zdążyłem tylko sobie pomyśleć:
"I po co zrywałem te wszystkie naklejki".
Oczyma wyobraźni widziałem już
jak drabina przecina taflę, na której sterczące, ostre fragmenty nabijam się.
Szkło precyzyjnie otwiera mi jamę brzuszną, a jelita majestatycznie wysuwają
się by z lepkim mlaśnięciem spaść na podłogę i płożyć się u mych stóp, pośród
butelek z wodą Żywiec o smaku cytrynowym.
Na szczęście wbrew
doświadczeniom, faktom i logice okazało się, że można chwycić się kurczowo gładkiej
ściany.
Ha ha ha, jeszcze muszę to
wszystko pomalować. Ha ha, ratunku!
Nie pamiętam czy o tym pisałem,
ale zalało herbaciarnie. Pękł jeden niepozorny wężyk i o 6 rano ktoś zadzwonił
do Herbaciarza, że na chodniku przed lokalem rozlała się już spora kałuża i
wygląda na to, że ma dalsze plany. Herbaciarz powinien dziękować Bogu, że próg
ma niski, a drzwi nieszczelne, bo inaczej mielibyśmy akwarium wypełnione
ławicami filiżanek, a lokal trzeba by przemianować na: "Pod prąd"
albo "Marzenie surfera".
Poza tym pojawił się z powrotem
Dan. Pojechał z Robakiem na skałki i od jakiegoś czasu nie dawał znaku życia.
Śmieliśmy się, że pewnie wpadli do jakiejś szczeliny i właśnie pożerają się na
wzajem. Cóż za cudowna ironia losu: Dan pożarty przez Robaka.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz