Muminki się cieszą
że Misia powieszą,
Muuummmmiinnnkkkii
(Moje Kochanie Jedyne)
Gnając ocienioną równymi
szpalerami drzew, dawną szosą Danzig - Brosen, udającą obecnie chodnik wzdłuż
Alei Hallera wpadłem na Elizabethę z wózkiem. Za czasów mojej pierwszej,
Goszkiej miłości Ela została zaklasyfikowana jako jedna z moich lolit, w sumie
to chyba nawet jako pierwsza z nich. Jedną z moich kurewek, z którymi
puszczałem się ponoć wiecznie i nieustannie... Jak być może już się domyślacie
Goszka była osobą odrobinkę zazdrosną.
Teraz z mrocznej lolity pozostał
blady cień, niemal przezroczysty i przewiany na wskroś anoreksją. W wózku zaś
spoczywał śpiąc dzieć. Z niedopowiedzeń i kontekstów insynuuję, że miałem do
czynienia z samotną matką.
Czas zmienia ludzi. Eroduje ich,
albo przeciwnie, osadza na nich nowe warstwy. Rozsadza mrozem kolejnych zim i
wygładza wichrem krawędzie. Czasem zastanawiam się czy postrzegam czas tak samo
jak inni. Istnieję zawieszony jakby z boku świata, z nienaruszonym rdzeniem,
zmienia się tylko moja powierzchowność, jakość interakcji z rzeczywistością. Na
samą moją kwintesencję czas nie ma wpływu.
Gdy widzę jak czas łamie ludzi
albo przekonstruowuje ich zastanawiam się czy ta moja wewnętrzna staza to nie
jest jakaś choroba.
No ale powróćmy już do Miasta.
Zmiany wokół nabrały tempa, jest ich tyle, że przestaję nadążać z
dokumentowaniem ich. Przedwczoraj robiłem rajd po Mieście: Bruk wracający po 50
latach na Piwną, nowa wieża Św. Trójcy, w końcu wielkie wyburzenie wzdłuż całej
linii Motławy. Stoi tam jeden z ocalałych spichlerzy. Oplatają go teraz siecią
szyn, żeby nie popękał od wykopów dookoła. Brama była otwarta, wlazłem więc do
środka i łażąc pośród robotników udawałem, że powinienem tu być. A szczerze
mówiąc warto było, wnętrze wyglądało na oryginalne, znaczy, kamienne są tylko
ściany a piętra, schody, wsporniki wykonane są z kilkusetletniego drewna. To
dlatego w 45 Wyspa Spichrzów spłonęła tak doszczętnie. Burza ogniowa
przechodziła z dachu na dach zmieniając każdy budynek w gorejące palenisko.
Było tam tyle zboża, że tliło się ono w ruinach jeszcze w 2 lata po wojnie.
Łaziłem po piętrach i zaskoczony
oglądałem stare maszyny wciąż jeszcze przyprószone mąką.
Górą przechodzą burze, mieliśmy
tu jedną taką, co zmieniła dzień w noc. Deszcz padał poziomo, a gromy brzmiały
jak jeden nieustający łoskot. Odłączywszy wszystkie kable stałem w okrąglaku i
patrzyłem jak pioruny ze wszystkich stron walą w nadajniki telefonii komórkowej
na pobliskim wieżowcu. Pioruny porozpieprzały elektronikę w całej okolicy. Na
parę dni siadła sieć, długo jeszcze włączały się uszkodzone alarmy i wyły razem
z psami.
Oglądając zaś mangi u Sióstr
podczas gorącej dyskusji doszliśmy do wniosku, że papugę ciemności można
zniszczyć jedynie kotem światłości.
Jak więc widzicie wszystko jest w
porządku a poziom zdrowego szaleństwa utrzymuje się wciąż na właściwym
poziomie.
Ulicami porusza wiatr, ja mam
czerwony nos, ( Tau twierdzi, że wygląda jak ból), maleństwo mruczy do mnie
"moja ty czerwononosa bestio", a dom mi pachnie gotowanym kompotem
truskawkowym.
Benedykt XVI wychodzi na trybunę
na
Błoniach. Szuka kartki z
przemówie-
niem. Szuka, szuka, obmacuje
kiesze-
nie, w końcu wyciąga z ulgą jakąś
pożółkły pomięty świstek.
Prostuje ją,
uśmiecha się i zaczyna czytać:
Szołniesze z Westerplatte,
poddajcie sze...
(Sławek)
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz