czwartek, 9 czerwca 2005

Wój Matt w podróży


- Awari za ten kibel to chyba w naturze płaci.
-Jasne. Gary myje.


Jeżeli gdzieś się dzisiaj spieszysz ta notka nie jest dla ciebie. Jeśli masz chwilę , to usiądź wygodnie i czytaj ją w wolnym , równym tępie stawianych kroków.

Niedziela. Trasa Gdynia - Puck. Na Oksywiu ludzie idą do kościoła. Phantom kupuje całą struclę i konsumuje w charakterze kanapki. Gówniarza zachęcamy by dotknął mijanego właśnie płotu portu wojennego, żeby dowiedzieć się, czy z tym wysokim napięciem to nie żart. Wychodzę z Ph ze sklepu , upychając po kieszeniach Kit Ketty. Na skrzyżowaniu Awarii i Cassiel powiewają mapami. Patrzymy na nich z pobłażaniem.
Piasek chrzęści pod butami. Jest szaro ,lekka mgiełka. Zza klifu wynurza się stara torpedownia. Dziobata, betonowa budowla na wodach zatoki, wygląda jak jakiś widmowy parowiec, wprost z głębin Missisipi. Na brzegach ogromne kołowroty. Przypomina mi się opowieść Grassa o stole gigantów. Gdy grupa karłów użądziła sobie piknik na jednym z potężnych bunkrów Wału Atlantyckiego.
Idziemy pośród gruzu dawnego portu eksperymentalnego. Zmurszałe zęby pali sterczą z wody równymi rzędami.
Dalej wzdłuż zalesionych klifów. Wiatr porusza liśćmi i dźwięczy drutem kolczastym płotu lotniska wojskowego na Babich Dołach. Gdzieś tam jest ten bunkier, z którego Niemcy wyszli 3 lata po wojnie. Plaża jest wąska, zawalona kamieniami i pniami drzew. Wszędzie pełno żelastwa. To ta okolica w której wszystko zawsze się kończyło. Najpierw Polacy w 39, potem odpłynęły stąd ostatnie niemieckie statki. Ze zbocza sterczy zardzewiały kalnister, kawałek dalej przerdzewiała puszka po niemieckiej masce gazowej. Mijamy szkielety wielkich ryb. Gówniarz wyjątkowo milczący , wziął za to zdychający dyktafon i puszcza fałszującą okrutnie Celinę topiącą Titanica.
Koniec klifów. Rybackie miasteczko, Łodzie wywleczone na piasek, rybacy piją wino, pośrodku plaży jakiś dres ryczy w komórkę. Mija go Cassiel. W czapeczce i koszulinie wygląda jak Włóczykij. Brak mu tylko tobołka.
W Rewie metalowy krzyż z kotwic i wąziutkie, kluczące uliczki. Plaża odrywa się nagle od lądu i wędruje prosto w morze. Fale uderzają z obydwu stron. Wrażenie niesamowite . Wreszcie dochodzi się do końca , dalej już woda,z fal wynurza się łańcuch piaszczystych wysepek. Chcieli tu kiedyś zrobić drogę na Hel i odciąć część zatoki, ale zawyli ekolodzy.
Ścieżka przez bagna, wokół okrągłej zatoki. Trawiaste łąki aż po horyzont i błoto na butach. Zaczyna lać.
Wchodzimy wyżej. Droga prowadzi wzdłuż lini drzew i rur, których mroczną tajemnicę objawiam Awarii. Nagle kończy się deszcz , chmury pękają i wychodzimy w krainę łąk i mostów. Na horyzoncie szara płyta Bałtyku. Idziemy asfaltem, przekraczamy kolejne rzeki. Daleko wzgórza, żółte osypiska żwirowni i białe plamki domów.
Robi się błękitnie , wychodzi słońce, a trawa faluje z powiewami wiatru. Wkraczamy do krainy baśni. Po surowości krajobrazu poprzednich 20 kilometrów eksplozja zieleni i form. Pola rzepaku widoczne pomiędzy wielkimi, starymi drzewami. W każdym dziupla, czasem rana po piorunie. Siedzimy na głazach przed sklepem. Phantom pstryka kolejne zdjęcie swoją cyfrą. Zrobi dziś 419 zdjąć.
Neogotycki pałacyk. Grupka pijaczków, która zakochała się w żarówiaście fioletowej czapce Gówniarza. Gdy szliśmy koło lotniska, to śmieliśmy się że ta czapka to zajebisty cel, i ostatnią rzecza jaka Gówniarzowi wpadnie do głowy , będzie rakieta Tomahawk.
Wracamy na plażę, ale ta już jest zupełnie inna. Zbliżamy się do nasady półwyspu Helskiego. Woda jest gładka jak lustro, zwieszają się nad nią korony drzew. Jest cicho i spokojnie. Wydawać by się mogło , że idziemy wzdłóż jeziora. Piana przy brzegu i horyzont zamknięty zewsząd lądem.
Ludzie byli tu już 11 tys lat temu. Mijamy prehistoryczne osady. Jest tak pięknie , że staje się to nie do opisania. Dobre miejsce by się przeprowadzić . Krążymy wąskimi ścieżkami pośród lasu. W piaszczystych klifach czernią się oghromne miasta jaskółek brzegowych.
Wreszcie wchodzimy na szczyt klifu. Wąska ścieżka , cień drzew i spokojna woda w dole. Z boku pole pachnące czymś niesamowitym i śpiew dzieci niosący się spomiędzy pierwszych zabudowań. Przez chwilę, i nie jest to żadna prtzesada, czuję się jakbym szedł przez raj. Czasem zdarzają się takie chwile szczęścia, momenty na które się czeka. Takie punkty zawieszenia, ciszy , równowagi. Chwila , po wysiłku lotu, tuż przed bezwładem spadania , gdy wisi się w powietrzu i wszystko wydaje się wieczne.
Zakończyliśmy na molo w Pucku. Mieliśmy co prawda dojść do Władysławowa , a nasz cel był świetnie widoczny nad wodami zatoki, ale uznaliśmy , że wystarczy. Byliśmy przyjemnie zmęczeni, ale nie wykończeni. Trwała złota godzina, gdy słońce obniża się i przepełnia wszystko blaskiem. Przespacerowaliśmy się przez miasto, którego małe domki wyglądały jak polkierowane dziecięce zabawki. Na dworcu Phantom zrobił mi okrutne zdjęcia podczas walki z czipsami za 70 groszy.

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz