- Awari za ten kibel to chyba w
naturze płaci.
-Jasne. Gary myje.
Jeżeli gdzieś się dzisiaj
spieszysz ta notka nie jest dla ciebie. Jeśli masz chwilę , to usiądź wygodnie
i czytaj ją w wolnym , równym tępie stawianych kroków.
Niedziela. Trasa Gdynia - Puck.
Na Oksywiu ludzie idą do kościoła. Phantom kupuje całą struclę i konsumuje w
charakterze kanapki. Gówniarza zachęcamy by dotknął mijanego właśnie płotu
portu wojennego, żeby dowiedzieć się, czy z tym wysokim napięciem to nie żart.
Wychodzę z Ph ze sklepu , upychając po kieszeniach Kit Ketty. Na skrzyżowaniu
Awarii i Cassiel powiewają mapami. Patrzymy na nich z pobłażaniem.
Piasek chrzęści pod butami. Jest
szaro ,lekka mgiełka. Zza klifu wynurza się stara torpedownia. Dziobata,
betonowa budowla na wodach zatoki, wygląda jak jakiś widmowy parowiec, wprost z
głębin Missisipi. Na brzegach ogromne kołowroty. Przypomina mi się opowieść
Grassa o stole gigantów. Gdy grupa karłów użądziła sobie piknik na jednym z
potężnych bunkrów Wału Atlantyckiego.
Idziemy pośród gruzu dawnego
portu eksperymentalnego. Zmurszałe zęby pali sterczą z wody równymi rzędami.
Dalej wzdłuż zalesionych klifów.
Wiatr porusza liśćmi i dźwięczy drutem kolczastym płotu lotniska wojskowego na
Babich Dołach. Gdzieś tam jest ten bunkier, z którego Niemcy wyszli 3 lata po
wojnie. Plaża jest wąska, zawalona kamieniami i pniami drzew. Wszędzie pełno
żelastwa. To ta okolica w której wszystko zawsze się kończyło. Najpierw Polacy
w 39, potem odpłynęły stąd ostatnie niemieckie statki. Ze zbocza sterczy
zardzewiały kalnister, kawałek dalej przerdzewiała puszka po niemieckiej masce
gazowej. Mijamy szkielety wielkich ryb. Gówniarz wyjątkowo milczący , wziął za
to zdychający dyktafon i puszcza fałszującą okrutnie Celinę topiącą Titanica.
Koniec klifów. Rybackie
miasteczko, Łodzie wywleczone na piasek, rybacy piją wino, pośrodku plaży jakiś
dres ryczy w komórkę. Mija go Cassiel. W czapeczce i koszulinie wygląda jak
Włóczykij. Brak mu tylko tobołka.
W Rewie metalowy krzyż z kotwic i
wąziutkie, kluczące uliczki. Plaża odrywa się nagle od lądu i wędruje prosto w
morze. Fale uderzają z obydwu stron. Wrażenie niesamowite . Wreszcie dochodzi
się do końca , dalej już woda,z fal wynurza się łańcuch piaszczystych wysepek.
Chcieli tu kiedyś zrobić drogę na Hel i odciąć część zatoki, ale zawyli
ekolodzy.
Ścieżka przez bagna, wokół
okrągłej zatoki. Trawiaste łąki aż po horyzont i błoto na butach. Zaczyna lać.
Wchodzimy wyżej. Droga prowadzi
wzdłuż lini drzew i rur, których mroczną tajemnicę objawiam Awarii. Nagle
kończy się deszcz , chmury pękają i wychodzimy w krainę łąk i mostów. Na
horyzoncie szara płyta Bałtyku. Idziemy asfaltem, przekraczamy kolejne rzeki.
Daleko wzgórza, żółte osypiska żwirowni i białe plamki domów.
Robi się błękitnie , wychodzi
słońce, a trawa faluje z powiewami wiatru. Wkraczamy do krainy baśni. Po surowości
krajobrazu poprzednich 20
kilometrów eksplozja zieleni i form. Pola rzepaku
widoczne pomiędzy wielkimi, starymi drzewami. W każdym dziupla, czasem rana po
piorunie. Siedzimy na głazach przed sklepem. Phantom pstryka kolejne zdjęcie
swoją cyfrą. Zrobi dziś 419 zdjąć.
Neogotycki pałacyk. Grupka
pijaczków, która zakochała się w żarówiaście fioletowej czapce Gówniarza. Gdy
szliśmy koło lotniska, to śmieliśmy się że ta czapka to zajebisty cel, i
ostatnią rzecza jaka Gówniarzowi wpadnie do głowy , będzie rakieta Tomahawk.
Wracamy na plażę, ale ta już jest
zupełnie inna. Zbliżamy się do nasady półwyspu Helskiego. Woda jest gładka jak
lustro, zwieszają się nad nią korony drzew. Jest cicho i spokojnie. Wydawać by
się mogło , że idziemy wzdłóż jeziora. Piana przy brzegu i horyzont zamknięty
zewsząd lądem.
Ludzie byli tu już 11 tys lat
temu. Mijamy prehistoryczne osady. Jest tak pięknie , że staje się to nie do
opisania. Dobre miejsce by się przeprowadzić . Krążymy wąskimi ścieżkami pośród
lasu. W piaszczystych klifach czernią się oghromne miasta jaskółek brzegowych.
Wreszcie wchodzimy na szczyt
klifu. Wąska ścieżka , cień drzew i spokojna woda w dole. Z boku pole pachnące
czymś niesamowitym i śpiew dzieci niosący się spomiędzy pierwszych zabudowań.
Przez chwilę, i nie jest to żadna prtzesada, czuję się jakbym szedł przez raj.
Czasem zdarzają się takie chwile szczęścia, momenty na które się czeka. Takie
punkty zawieszenia, ciszy , równowagi. Chwila , po wysiłku lotu, tuż przed
bezwładem spadania , gdy wisi się w powietrzu i wszystko wydaje się wieczne.
Zakończyliśmy na molo w Pucku.
Mieliśmy co prawda dojść do Władysławowa , a nasz cel był świetnie widoczny nad
wodami zatoki, ale uznaliśmy , że wystarczy. Byliśmy przyjemnie zmęczeni, ale
nie wykończeni. Trwała złota godzina, gdy słońce obniża się i przepełnia
wszystko blaskiem. Przespacerowaliśmy się przez miasto, którego małe domki
wyglądały jak polkierowane dziecięce zabawki. Na dworcu Phantom zrobił mi
okrutne zdjęcia podczas walki z czipsami za 70 groszy.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz