Ministerstwo kultury wysyła do
Niemiec cykl obrazów
„Polskie pejzaże”. Mój starszy
stwierdził , że trzeba
wysłać „Bitwę pod Grunwaldem”,
żeby obejrzeli sobie
minę Urlika von Jungingena.
A tak w ogóle to obudziłem się na
kacu. Był to jednak kac oczekiwany i zaakceptowany. Kac zdrowy , bez żadnych
domieszek. Z łożnicy wywlekła mnie natarczywym stukotem babcia. Mam metalowe
drzwi i już normalnie czułem się jak poligon do prób nuklearnych, te dzwoniące
echa to czułem już chyba nawet w piętach. Wiedziony wieloletnim doświadczeniem
wywlokłem się z łóżka i otworzyłem jej na golasa. Cokolwiek mi chciała
powiedzieć, dowiem się tego zapewne później.
Baniak mnie bolał, żołądek
tańczył salsę a w ustach rozpleniła mi się Sahara, cóż więc mogłem zrobić z
początkiem tak dobrze rozpoczętego dnia... poszedłem do garażu po kosiarkę.
Gdy już minęła wieczność jaką
potrzebowały do działania proszki przeciwbólowe, a trawnik wokół mojego domu
zmienił się z buszu tysiąca niebezpieczeństw w zabójczą sawannę (jeże i
miejscowe koty nigdy mi tego nie wybaczą przez miesiąc) Udałem się w kierunku
centrum . Pozałatwiałem nieuchronności i skosiłem trochę kasy. Zagrałem w lotto
(tryumf nadziei nad doświadczeniem), przeszedłem się na Koci most, by w
perspektywie rzeki i dostojnym towarzystwie kocich weteranów grzejących się na
słońcu, zadzwonić do Pazurka. Teraz siedzę w parku przy rowerowej fontannie
(nie ma balustrady i jest umieszczona na środku drogi. Przy odrobinie szczęścia
można poobserwować katastrofy zamyślonych rowerzystów i posłuchać tych
wszystkich rzeczy które mówią w trakcie i po. Uważam że ta fontanna to widoczny
dowód , że i komunistyczni architekci i planiści mieli to specyficzne poczucie
humoru i zdrową dozę polskiej złośliwości. Oczywiście mógł to też być zwykły
burdel w papierach). Jest ciepło i przyjemnie. Przeżułem Kitketa na obiad,
ładnie pachnę i mam dobrą książkę Gemmela. Pozwalam spokojnie upływać kolejnym
minutom dzielącym mnie od spotkania z Małą.
Ale w nocy...Ach w nocy nie było
spokojnie. Cztery piwa nad przepaścią . Studenckie, leśne miejsce, rozmowy o
literaturze, czasie i najlepszym ustawieniu dziecięcego łóżeczka. Potem Magnez,
orkicka knajpa zakopana w mrocznych piwnicach akademików. Ostra muza, kolejne
piwa i lotki rykoszetujące nad głową. Drewniane ciężkie ławy i żarówki w
ciętych butelkach. Marzan opowiadał jak w czasach przed Małyszem oglądali w
X-sie skoki. UUU, jakiś dziwny sport, skaczą Polacy , a wokół tłum dresów woła
żeby przełączyć na MTV. Północ przyłapała nas przecinających blokowiska.
Rozmowy o Bogu , człowieku i wszystkich formach nieśmiertelności...”Bóg jest
gotów”, mówi Marzan, „przełamujesz schemat, twoje myśli zaczynają płynąć
inaczej, wskakujesz na kolejny poziom, a tam już wszystko przygotowane na twoje
przyjęcie”. „ widzisz te bloki, które mijamy ?”, odpowiadam,” Ja powołałem je
do życia. Jestem jedynym człowiekiem, który napisał wiersz o gdańskich
falowcach i jeśli przetrwają w ludzkiej pamięci to właśnie dzięki mnie...”
Tak, pozwalam myślom tańczyć.
Przypomina mi się nagle jak oblekłem Bajkę w moje włochate kapcie, uzbrojone w
zestaw pazurów i patrzyłem jak człapie dookoła dostojnie. Myślę o lizakowym
misiu , z którego pozostał jedynie dziarsko podpierający się pod boki korpusik.
Oczy były z jakiegoś wytrzymalszego materiału i gdy już zlizałem mu łeb,
zawisły w różowym wytrzeszczu na przezroczystej krawędzi lizaka. Popatrzyłem w
nie przez moment, zrobiło mi się nieswojo i zaraz je pogryzłem.
Cóż, czas nadchodzi.. Zaraz
wstanę i udam się kierunku herbaciarni. Na tym kacu, w tym przymglonym blasku
słońca, czuję się bardzo kocio. Będę przelewał się powoli ulicami i uśmiechał
do ludzi na ten mój straszny sposób.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz