Trzeszczę moi kochani, trzeszczę
i pękam pod ciosami. Rany się zasklepiają, poszycie zespala i prostują się
wręgi, ale za każdym razem wolniej, za każdym razem krew leci dłużej i schnie
wolniej. Przychodzę skatowany po całym dniu i biorę się za robotę w domu.
Trzymam ten burdel w garści, konserwuję, oliwię i podcieram dupska. W zamian za
to słyszę jak bardzo zbędny i nieprzydatny jestem. Ciągle słyszę jak wiele
dostaję za darmo, w lodówce za to leżą tylko rzeczy ojca, przez niego lubiane i
wyliczone. Dotknięcie czegokolwiek równa się awanturze i uświadamianiu
pasożytnictwa. „Urząd skarbowy”, „poborca”, „obrzydliwe”, pokrzykuje mój tatuś,
a ja idę na miasto jeść gówno.
Sorry, że was tak męczę, ale
spadam właśnie w dół zostawiając smugę szczątków. Przejdzie do jutra. Poskładam
się, odzyskam władzę nad sterami i wyjdę z tego bezwładnego pikowania. Mam
tylko nadzieję, że dno jest wystarczająco daleko bym zdążył.
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz