- Co masz w tym wielkim plecaku?
- Segregatory...
Nieopodal umarłej linii
kolejowej, tuż obok zgryzionej w większej części, zębem czasu Twierdzy Brzeżno,
jest opuszczona firma...
Kurcze, jakbym Mordor opisywał.
W każdym razie, do niedawna była
tu fabryka opakowań. Dwa dni temu potłuczone okna sprowokowały mnie do
zajrzenia do środka...
Dwa dni później wspiąłem się na
zasłaną kryształkami szkła betonową rampę, minąłem porzuconego Stara i po
drzwiach, na których ciągle jeszcze jest przyklejona tabliczka "Proszę
zamykać drzwi" wszedłem na halę.
Była kiedyś taka książka
"Eon". W okolice Ziemi dociera asteroida, którą ktoś kiedyś wydrążył
i zasiedlił. W środku są wielkie komory wypełnione miastami, lasami i morzami,
ostatnia komora nie ma końca. Zamiast ściany widać niekończący się tunel. Na
tej hali było podobnie.
Pomieszczenie jest wielkie. Co
najmniej 250 metrów
długości, dach z 4 - 5
metrów w górze. Do tego w przeciwległym końcu musiał
szaleć pożar, tak, że ściany i sufit są tam poczerniałe i rozjaśniają dopiero w
połowie sali. W półmroku wygląda to właśnie tak jakby pomieszczenie nie miało
końca.
Sufit był wyłożony panelami ze
styropianu, każdy to kwadrat o boku 1,5 metra i grubości jakiś 20cm. Gdy hala
płonęła panele gięły się, odkształcały i topiły. Teraz zwisają z sufitu w
surrealistycznych formacjach, albo zalegają podłogę, pośród postrzępionych
śmieci. Sufit sprawia wrażenie rozerwanego na strzępy jakąś niesamowitą mocą.
Najbardziej jednak zainteresowała
mnie część administracyjna zakładu, bo właśnie tam znajdował się cel mojej
wyprawy. Właśnie tam pośród potrzaskanych komputerów, kalek drukarskich, z
negatywami nadruków z pudełek do rajstop i kartoników modeli firmy Burago
leżały segregatory. Dziesiątki segregatorów. Miejsce było wyraźnie już
nawiedzone przez miejscową szarańczę, a co ciekawsze rzeczy wyniesione, ale
najwyraźniej kwiat młodzieży polskiej nie zainteresował się segregatorami. Ja
wręcz przeciwnie, mam na nie stałe i wiecznie niezaspokojone zapotrzebowanie.
Tak więc brodząc po kostki w
hałdach papierów, zbierałem je, wyszukując nieuszkodzone, nierozdeptane,
tudzież nieobesrane i szczelnie wypełniałem nimi plecak.
Na zewnątrz burza sunęła za
burzą. Z sufitu kapały grube krople, tnąc ciężkie tropikalne powietrze. Zawsze
lubiłem takie eskapady. W skrytości ducha zawsze miałem nadzieję, że gdy świat
się będzie kończył, będę mógł to sobie obejrzeć w całości, że to ja będę tym
ostatnim, który zgasi światło.
Ciągnęło mnie więc do takich
opuszczonych zakątków, gdzie mogłem czuć się jak jakiś Mad Max, czy inny
Postman grzebiący się w szczątkach cywilizacji.
Na podłodze leżały zdjęcia z
datami sprzed paru miesięcy, a na nich halę wypełniały maszyny i ludzie
uśmiechający się do obiektywu. Na ścianach wciąż wiszą kalendarze a na
parapetach stoją doniczki z uschniętymi kwiatami.
Później, myjąc ręce w ciepłej
kałuży, patrzyłem w niebo, zastanawiając się czy zdążę przed deszczem do
centrum. Pędziłem tam potem tuż przed czołem burzy, a do herbaciarni wszedłem
wraz z pierwszymi kroplami.
A gwóźdź? Nie było jeszcze
przecież o gwoździu. Gwóźdź był tuż za drzwiami hali. Wystawał podstępnie z
leżącej płyty gips - karton i oczywiście, nieodzownie na niego wlazłem.
Dobra, wybierzcie sobie postać z
Władcy Pierścieni. Ja będę Frodo,
Legolasem, albo nie, będę pierścieniem
i będziecie musieli mnie nosić.
(Krzych)
*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz