czwartek, 2 czerwca 2005

Gołąbek Cthulu


"drim of kalikornikejszon"
nucił przez sen , w cieniu
przytulnego silosa, rosyjski
pocisk transkontynentalny

Dawno , dawno temu, co piątek koło mola w Sopocie , plażę obsiadała metalowa młodzież. Ćmiono papierosy Dark , dyskutowano o mrocznej beznadziei nastoletniego życia i rozcieńczano lodowatą krew winem tanim a zacnym , tudzież piwskiem, którego wartość jednostkowa nie przekraczała z reguły 2 złotych. Tam też , co czas jakiś mroczną sielankę zakłócał najazd dresów albo skinów, którzy skwapliwie korzystali z okazji zebrania się tylu potencjalnych ofiar w jednym miejscu. Do dziś pamiętam opowieść Tjalla , o tym jak Rybak uciekając przed dresami wpadł prosto w stado skinów...Taaaak, dzisiaj się z tego śmiejemy.
Czasem pić na plażę wpadali też kolesie z bractw rycerskich. Siadali na plecakach pełnych żelastwa i łamali serca gotyckim pięknościom obleczonym w mroczne koronki i klejone taśmą glany. Właśnie w taki dzień wpadły kiedyś dresy by wyprostować świat i myślę , że słowo „wpadły„ jest tu jak najbardziej na miejscu. Wataha pędziła właśnie przez piasek machając pałami i wydając nieartykułowane dźwięki, gdy nagle domniemane ofiary wstały, odstawiły butelki, chwyciły za miecze, tudzież pancerne rękawice i spokojnie ustawiły się w szereg. Reszta to historia...Gdy przyjechała policja ognisko z markowych bejsbolów właśnie dogasało.
Na wiele miesięcy zapanował spokój, co dość jasno dowodzi , że pragnienie pokoju, czy też świętego spokoju, bez poparcia siły nie znaczy nic. Tyczy się to zarówno człowieka jak i państwa, kto nie jest w stanie dokopać ewentualnemu przeciwnikowi, ten na zawsze pozostanie już ofiarą.
We wtorek zeszliśmy z Ciapkiem w doliny i zapadliśmy u Void, gdzie zeżarliśmy chipsy i zapijając anyżową herbatę oglądaliśmy „Sin City”. Mniam, miodzio. Ktokolwiek stworzył ten film musiał widzieć kiedyś Letniewo nocą. Nie polecam tego filmu ludziom o słabych żołądkach i tym , którzy wierzą , że pokojową koegzystencją i miłosierdziem można osiągnąć wszystko. Film spodobałby się Pablo, JEST ZŁY. Jeśli zdarza się w nim dobro to tylko przypadkiem.
Środę spędziłem pogrążając się w odmęcie depresji. Z każdą godziną było gorzej. Nic nie mogłem robić. Ani pisać, ani rysować , ani wziąć się za jakąkolwiek sensowną robotę. W zaistniałej sytuacji pozostało mi tylko jedno... stworzyłem potwora! Potwór składał się z 2 kg makaronu, trzech rodzajów kiełbas, oscypka, pomidora, past: oliwkowej i pomidorowej, keczupu i garści (dosłownie) przypraw, w tym , a jakże, ( psychopatyczny śmiech) full czosnku. Gdy już potwór z mlaśnięciem wylądował na talerzu wcale nie byłem pewien , kto kogo zje.
Po potworze poczułem się lepiej. Wypiłem kubek substancji smolistej, która miała konsystencję ropy naftowej i przy nieco mniejszym stężeniu oraz sporej dozie wyobraźni mogłaby być nazwana kawą, i uznałem , że gotów jestem objawić się światu . Wyszedłem więc na miasto obalać oddechem budynki i szerzyć grozę w środkach komunikacji miejskiej.

Moje żyły pełne wędrującego pyłu
Szkliste zierenka kwarcu
suną w spazmatyczny takt
Zapiaszczonego serca
Cement wytrąca się z potem
Bieleję
Krzepnę
W pomnik bez pamięci
Czas się rozszerza
Dzień , noc , tydzień
W krótkie drgawki
Pór roku
Czas roztopu, czas obrastania mchem
Kamień bez bólu
Twardszy z każdym rokiem
Wpatrzony w horyzont
Pełen starzejących się gwiazd

*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz