mam cztery lata
i bawię się z Arturem w
dom. wkładamy sobie języki
łopatek do buzi, kłócimy się,
Artur na obiad chce
zabić żuka, ja wolę sałatkę
z dmuchawców. Piegi Artura
zbiegają się specjalnie
na samym czubku nosa.
i trochę w kąciku ust.
próbuję je zlizać, on mnie
odpycha, łaskocze, chwyta
za nos, obrażamy się na zawsze.
wieczorem Artur buduje dom
bez drzwi. kiedy przez okno
zaglądamy do środka,
już tam jesteśmy.
noc nas zastaje na brzegu
skarpy. patrzymy z Arturem
jak poruszają się drzewa.
trzymamy się nawzajem
za ręce razem. za nami
wielki niedźwiedź szykuje się do
skoku.
(Lennonka)
Twój świat to popielniczka, żarzymy
się i spopielamy jak papierosy. Łatwopalni losem, pędzeni przez nasze benzynowe
myśli i pragnienia. Czuję się jak płomień, wypalam się biało i szybko, czasem
niebiesko trawię żelazo. Pośród tych wszystkich tlących się żarów czuję się jak
nova. Ogromna większość z was mnie przeżyje. Płonę oświetlam i grzeję. Mam dość
paliwa, wierzę w to. Wierzę w to namiętnie i powtarzam to sobie gdy idę przez
ciemność marszczonych wiatrem ulic. Jeśli kiedyś zwątpię, los skipuje mnie o
bruk.
Wziąłem wczoraj wszystkie pieniądze
jakie miałem i kupiłem sobie za nie batonik KitKat. Jesteśmy prostymi małpkami,
gramy w lotto i wierzymy w poranek. Łakniemy piękna podświadomie rozumiejąc jak
mało jest go pośród popękanych blokowisk. Krzyczymy w proteście sprajami na
ścianie. Pijemy tanie wino bo nie jest trendy, za to tanie. Lejemy z góry na
Cluby, z nazistami w furtkach, śmiejemy się z lalek jedzących modę, które na
moment obrysowywuje błysk światła z wewnątrz.
Założyłem do maszynki nowe ostrze
by się ogładzić i nie drapać Pazurka w policzki. Powiedziałem jej dwa słowa,
które wywołały reakcję łańcuchową warg. Zawsze starałem się tego nie mówić, bo
zdawało mi się zbyt proste i trywialne. Zapomniałem jak wiele zależy od tła.
Wieczorek pod Ratuszem
Staromiejskim był tym, czym powinien. Pełen przejaśnień, migotań i świec.
Wyniósł nas gdzieś indziej. Gdzieś ponad poziom metalowych krzeseł, stołów i
bruków. Słowa rzucały nas po skłębionym niebie, pośród gotyckich szpikulców
wież i ramion dźwigów pordzewiałych od wiatru i historii. Na koniec nasycony
mieszanką paliwową piwa stałem na drżącym Błędnym Moście i patrzyłem jak
Pazurek odwraca się do mnie na tle błękitnych dziur w niebie. A kropla deszczu
mknęła przez atmosferę gnana nieuchronnym przeznaczeniem. Opór powietrza
wydłużył ją i nadał jej kształt łzy. Przeleciała tysiące metrów by trafić mnie
w oko. Moje serce rozprysło się na tysiąc kawałków.
(dla babci)
Zofia jest łzą lwowskiego morza,
bursztynem z blaskiem na zawsze
wtopionym w melodię przedwojennej
ulicy
Cicha i piękna
jak baśnie Andersena,
wierna jak wezwanie Pana Cogito.
Zofio nie patrz na liście
układające się do snu.
Spójrz, zakwitły róże
i młode koty.
Bądź nam.
(Lennonka, właścicielka blogu
„rzeczy”)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz